Paterson - recenzja

wtorek, stycznia 03, 2017



Poetyka w dzisiejszych czasach wypadła z łask najważniejszych artystycznych muz. W pewnym serialu, którego tytułu nie jestem w stanie sobie przypomnieć, jedna z postaci zapytała drugiej, kto jest jej ulubionym poetą. Bohater tej sceny miał gotową odpowiedź. Wymienione nazwisko nie tylko nic mi nie powiedziało, co wprawiło w zakłopotanie, bo z wierszami jestem na bakier i nie dość, że nigdy nie przeczytałem żadnego tomiku poezji, w szkole średniej unikałem wierszy jak ognia, to nawet nie znam żadnego słynnego współczesnego poety. I gdybym tylko ja tak miał, ale nikt z mojej rodziny czy znajomych nie ma ulubionego poety i nie wsiada do porannego tramwaju czy autobusu z obowiązkowym zbiorem poezji. Takich problemów nie ma główny bohater najnowszego filmu Jima Jarmuscha, który z powodzeniem mógłby zastąpić bohatera tamtej sceny z serialu.



Paterson (Adam Driver) wiedze proste i poukładane życie w miejscowości Paterson w New Jersey. Każdego dnia budzi się wcześnie rano u boku żony Laury (Golshifteh Farahani), całuje ją na dzień dobry, po czym zjada śniadanie i pokonując tę samą drogę obok fabryk wsiada do swojego autobusu linii 23, gdzie chwilę przed odjazdem oddaje się sztuce pisania poezji. Chwilę oderwania od świata przerywa wiecznie użalający się nad własnym życiem współpracownik. Podczas pracy Paterson chętnie przysłuchuje się rozmowom ludzi w autobusie, a w przerwie na lunch kończy swój wiersz, zjadając drugie śniadanie przygotowane prze żonę. Paterson wraca do domu tę samą drogą, przed wejściem do mieszkania sprawdza czy listonosz nie zostawił żadnej poczty i wyprostowuje skrzynkę na listy, która notorycznie dzień w dzień się przechyla. Krótka rozmowa z żoną, rzut oka na jej nowe artystyczne impresję, którymi raz są pomalowane zasłony, zaś innym razem wegetariański obiad własnego przepisu, żeby po chwili zatopić się w wieczornej chandrze wyprowadzając psotnego Marvina – buldoga angielskiego, którego przywiązuje do tej samej rury przed barem, w którym czeka już na niego kufel zimnego piwa. I tak rutyna dnia codziennego wkradła się w życie niezwyczajnie zwyczajnego mężczyzny.

Paterson jest typem człowieka, którego chciałoby się mieć za sąsiada – uczynny, miły, a przy tym introwertyczny, swoją osobą nikomu nie wadzi. W jego życiu brakuje fajerwerków, ale nie skarży się na swój los, nie martwi się pieniędzmi, choć jako kierowca autobusu nie może zarabiać kokosów. Wystarczy mu niewielki dom z garażem, kochająca żona, stabilna praca i poezja. Dobrze mu tak jak jest, tłumiąc swoje wewnętrzne ambicje, jeżeli już dawno ich się nie wyzbył. Pomimo na pozór tak nudnego życia, Paterson potrafi odnaleźć w nim piękno, a swoje spostrzeżenia zapisuje w niewielkim notatniku, tworząc z nich poezję. Wiersze jednak niczym nie przypominają tych znanych ze szkół autorstwa Tuwima czy Szymborskiej. Paterson nie ma drygu do rymów i pisze białe wiersze, które są jego artystycznym wyrażeniem samego siebie. Raz pisze o pudełku zapałek, innym razem o ludziach, których dostrzega na ulicy z okna swojego autobusu. Choć Laura notorycznie namawia go do upublicznienia swoich dzieł, mężczyzna pozostaje niewzruszony na prośby żony i swoje dzieła traktuje bardzo intymnie, nie chcąc się podzielić nimi z kimkolwiek.


Główny bohater musi codziennie konfrontować się z własną żoną, która jest prawdziwą kobietą renesansu. Lubująca się w czarno-białych barwach wyraża siebie poprzez pomalowanie na czarno framug drzwi w kuchni, namalowanie portretu psa, uszycie sukienki czy ugotowanie babeczek (obowiązkowo w czarno-białych kolorach). Domowa przestrzeń w całości należy do ekspresyjnej Laury i jej dzieł, gdzie Patersonowi pozostaje niewielki składzik w garażu, w którym nie tylko składuje swoją kolekcję poezji, ale znajduje także chwilę czasu na dokończenie rozpoczętego rano wiersza. Choć kocha żonę i wspiera ją w realizowaniu jej marzeń, często bardzo kosztownych jak kupno gitary arlekina, samemu żyjąc niczym amisz bez pokus ówczesnego świata jak internet czy smartfony.

Jim Jarmusch nie wchodzi w skomplikowaną psychologię swojego bohatera i jego relacji z Laurą, ale pozostawia widzowi wiele ukrytych wskazówek. Niektóre jak te z bliźniakami są nieco bardziej nachalne, inne ledwo dostrzegalne w tle świata przedstawionego. I nawet jeżeli autonomicznie nic one nie znaczą, to zebrane w całość rozszerzają sterylny i bezpieczny świat Patersona. Jest tu miejsce zarówno na ironię dnia codziennego (zaczepienie Patersona przez Bloodsów, którzy zwracają mu uwagę na zwykły banał, który nic ze sobą nie niesie, ale w całej opowieści odgrywa ważną rolę), jak i wyjście poza ramy oczekiwań świata, a pomimo całego tego natłoku Jarmuschowi udało się idealnie wyważyć wszystkie składowe filmu, począwszy od historii, przez reżyserię, zdjęcia, scenografię po aktorstwo, choć niejednokrotnie reżyser mógł położyć większy nacisk na artystyczną stronę filmu.


Nie do końca wyszło podzielenie filmu na siedem części, odpowiadającym kolejnym dniom tygodnia. Początkowo ten zamysł intryguje i wymusza takie poprowadzenie narracji, żeby ciężar dynamizmu położony był na powtarzającej się każdego dnia rutynie bohatera. Ale po dwóch dniach, w trzecim niestety zakrada się nuda, jakby twórcom zabrakło pomysłów w jaki jeszcze interesujący sposób ugryźć stonowane i niespontaniczne życie bohatera. Na szczęście nie trwa to długo, bo w piątym dniu reżyser znów zaskakuje nas ciekawymi rozwiązaniami. W „Patersonie” nie brak emocji, ale te niczym główny bohater są skryte, obsadzone na drugim planie, przeżywane wewnętrznie, a przy tym film wymusza u widza refleksję i przemyślenia nie tylko własnego życia, ale także środowiska w którym się obracamy.

W „Patersonie” znalazło się także miejsce na odrobinę komedii. Marvin jest najlepszym comic relief jaki widziałem na ekranie w ostatnich miesiącach (sorry K-2SO i Niuchacz, ale z buldogiem angielskim jesteście bez szans). Pies kradnie każdą scenę w jakiej występuje, a gdy tylko pojawiał się na ekranie mimowolnie kąciki ust podążały na boki. Marvin jest uroczy, ale u Jarmuscha nie jest tylko dekoracją dla mikroświata Patersona, ale bardzo ważnym członkiem rodziny, którego Laura traktuje jak swojego syna (w granicach zdrowego rozsądku).


„Paterson” jest filmem specyficznym, bo ciężko polecić go każdemu, ba, nie każdy nawet powinien ten film zobaczyć, bo nie jest to tania rozrywka, ale też nie wymusza na widzu zrewidowanie dotychczasowego życia. To pochwała sztuki, niezależnie jak rozumianej, od artysty dla osób z artystyczną duszą, nawet jeżeli jak bohater filmu, tłumią głęboko w sobie zapędy do bycia twórcami.

Ocena: 8/10 

foto: Mary Cybulski
Jestem użytkownikiem Filmwebu. Mój nick: Kr4ju

Przeczytaj także

0 komentarze

Popularne posty

Polecany post

Blade Runner 2049 - recenzja

Popularne posty