Blade Runner 2049 - recenzja

piątek, października 06, 2017


Jest rok 2018. Najnowszy model Replikatnów Nexus 6, stworzony przez Tyrell Corporation, zostaje uznany za nielegalny po buncie na jednej z pozaziemskich kolonii. Blade runnerzy mają za zadanie wytropić i wysłać na emeryturę (czyli zlikwidować) wszystkich nielegalnie przebywających na Ziemi Replikantów. W 2020 po śmierci swojego założyciela, korporacja rozpoczyna produkcję Nexusa 8, cechującego się nieograniczoną żywotnością. Dwa lata później dochodzi do wielkiej katastrofy tzw. zaćmienia, za którą odpowiadają najnowsze modele Replikantów. Światowe rządy uznają istnienie androidów na nielegalne, nawet w pozaziemskich obszarach pracy. Korporacja idealistycznego naukowca Neandera Wallace’a zażegnuje światowy kryzys żywności w 2025 roku. Jedenaście lat później zostaje uchylony zakaz produkcji Replikantów, które za sprawą korporacji Wallace’a, najnowsze modele – Nexus 9 – zostały unowocześnione do tego stopnia, że bez wahania wykonują wszelkie rozkazy właściciela. Początek lat 40. XXI wieku stoi pod znakiem wprowadzenia dodatkowych środków do tropienia i eliminacji nielegalnych Replikantów. Tyle tytułem wprowadzenia do „Blade Runner 2049”, długo wyczekiwanej kontynuacji hitu Ridleya Scotta sprzed 35 lat.

Ciężko napisać cokolwiek o fabule bez podawania na tacy całej tony spoilerów. Kampania marketingowa filmu została na tyle zmyślnie skonstruowana, że twórcy nie zdradzili absolutnie nic z samej historii, za co im chwała, bo „Blade Runner 2049” już na początku atakuje taką fabularna bombą, że z góry znając to scenariuszowe rozwiązanie, obraz Denisa Villeneuve’a oglądałoby się zupełnie inaczej. K (Ryan Gosling) jest łowcą androidów, czyli tropi nielegalnych Replikantów i eliminuje ich. Podczas jednego ze zleceń natrafia na informację, która może zmienić cały świat. W międzyczasie Niander Wallace (Jared Leto) pracuje nad zupełnie nową wersją modelu Nexus.


„Blade Runner 2049” jest godną kontynuacją legendarnej pierwszej części, która nie idzie po linii najmniejszego oporu i nie powiela schematów poprzedniczki, jak robiło to chociażby „Przebudzenie mocy”. Jako, że to kontynuacja, to nie mogło zabraknąć wielu nawiązań czy puszczenie oka do bardziej spostrzegawczych fanów, ale w żadnym momencie sequel nie staje się remake’m „Łowcy Androidów”. Były jednak ku temu obawy, gdy okazało się, że jednym ze scenarzystów będzie Hampton Fancher, który napisał skrypt również do pierwszej części, a swoją scenopisarską karierę porzucił niemal dwie dekady temu. To niestety widać, bo „Blade Runner 2049” najbardziej cierpi na poziomie scenopisarstwa. Gdy wolna, kontemplacyjna i rozciągnięta introdukcja wciąga od pierwszej chwili, a w całym filmie mamy parę trzymających w napięciu scen, tak im bliżej końca, tym nawarstwia się coraz więcej fabularnych problemów, które skutecznie wybijają z rytmu filmu.

W produkcji Villeneuve’a nie ma zbyt wiele akcji, a tempo zostaje naznaczone przez dawkowanie fabularnych zwrotów, które często skłaniają do filozoficzno-egzystencjalnych przemyśleń nie tylko dotyczących nas jako gatunku ludziego, ale również przyszłości jaka na nas czeka. Te jednak wydają się nieco bardziej spłycone niż to co zaprezentował nam Ridley Scott w swoim dziele. Twórcy umyślnie najpierw wszystko komplikują, żeby pod koniec nie pozostawić widzowi marginesu na własne przemyślenia i wnioski, jakby obawiali się, że przez to ich film może nie odnieść finansowego sukcesu. Pomimo tego twórcy najwyraźniej liczą na kontynuację, bo zakończenie urywa się nagle, ledwo naznaczając niektóre wątki, które można byłoby rozwinąć w kolejnych częściach, tworząc z nich efektowne widowiska. Doliczając do tego wiele rozciągniętych scen (ciężko jednak znaleźć taką, którą w ogóle dałoby się wyciąć bez utraty fabularnej ciągłości), dostajemy film, który swoją fabułą powinien stanowić punkt odniesienia dla kolejnych obrazów science-fiction, a w gruncie rzeczy jest zbyt prostą i niepozbawioną nielogiczności i dziur fabularnych historią.


Ale „Blade Runner 2049” to przede wszystkim wizualna perełka, która pod każdym względem przyćmiewa pierwszą część, czy tym bardziej tegorocznego aktorskiego „Ghost in the Shell”. Posępny, fatalistyczny i mroczny styl Los Angeles oddziałuje jeszcze mocniej, a wymarłe i bezludne tereny poza miastem, naznaczone ostrym, naturalistycznym światłem, czy to białym, czy pomarańczowym, idealnie kontrastują ze sobą tworząc nieprzyjazny, zimny i depresyjny świat, w którym tylko roboty mogłyby się odnaleźć, a jednak trudno nie oglądać tego z zapartym tchem. Ogromna w tym zasługa genialnych zdjęć Rogera Deakinsa, który już w „Sicario” Villeneuve’a udowodnił, że idealnie rozumie styl kanadyjskiego reżysera. 68-letni operator pomimo 13 nominacji do Oscara, wciąż czeka na swoją upragnioną statuetkę, dlatego nienominowanie do najważniejszych filmowych nagród „Blade Runnera 2049” w tej kategorii byłoby poważnym błędem Akademii.

Zawodzi jednak ścieżka dźwiękowa komponowana przez Benjamina Wallfischa i Hansa Zimmera. Film jest co prawda bardzo wyciszony i często sceny pozbawione są jakiejkolwiek muzyki, ale żaden utwór ze ścieżki dźwiękowej nie zapada jakoś w pamięci. W porównaniu do świetnego soundtracku Vangelisa z „Łowcy androidów”, kontynuacja nie miała tyle szczęścia i film chłonie się głównie wizualnie.


O wiele lepiej jest za to aktorsko. Ryan Gosling miał wiele świetnych ról, a ta jest jedną z najlepszych w jego dorobku. Napisanie czegokolwiek więcej byłoby poważnym spoilerem, ale znając pewne fakty, szybko docenicie ten wybór castingowy. Świetne wrażenie robi też Sylvia Hoeks jako Luv, asystentka Wallace’a, której jest zaskakująco dużo w całym filmie. Również reszta żeńskiej obsady, czyli Ana de Armas wcielająca się w rolę Joi, hologramu posiadającego sztuczną inteligencję, Robin Wright jako porucznik Joshi, Mackenzie Davis grająca prostytutkę Mariettę, ale przede wszystkim mało znana Carla Juri jako ekspertka od ludzkich wspomnień, zasługują na wszelkie pochwały. Co prawda ich rola jest stricte wspierająca, więc też nie ma co liczyć na jakieś pogłębione historie tych postaci. Najbardziej jednak żal Jareda Leto, który po raz kolejny tworzy osobliwą postać z krwi i kości, ale tym razem zupełnie niewykorzystaną.

Przed obejrzeniem „Blade Runner 2049” wymagana jest znajomość „Łowcy androidów”, a najlepiej też trzech krótkometrażowych filmów stanowiących element promocji produkcji. Bez odpowiedniej wiedzy pierwsza godzina może minąć pod znakiem dezorientacji, gdzie twórcy chętnie odwołują się do historii wykreowanej w głowie Philipa K. Dicka, zarówno z pierwszego filmu jak i linii czasowej stworzonej specjalnie na potrzeby kontynuacji. Nie jest to więc produkcja, z którą można zapoznać się z marszu, bo wymaga ona również przynajmniej pobieżnej znajomości gatunku jakim jest cyberpunk.


„Blade Runner 2049” Denisa Villeneuve’a jest filmem autorskim, gdzie charakterystyczne prowadzenie historii czy sposób ukazywania emocji bohaterów, znanych chociażby z „Labiryntu” czy „Sicario”, są obecne i w tej produkcji. Dzięki temu kontynuacja „Łowcy androidów” nie ogląda się jak kolejny taśmowo wyprodukowany hollywoodzki sequel. Absorbujący świat, przepiękne ujęcia, wylewający się z każdej pojedynczej klatki klimat, oraz współgrające do tego wszystkiego aktorstwo czynią z „Blade Runnera 2049” jeden z najciekawszych wizualnie produkcji ostatnich lat. Gdyby tylko jeszcze przystawała do tego historia, która zupełnie nie tłumaczy zbyt długiego metrażu filmu, a przez zaburzenie podstawowych elementów fabularnych (zbyt długi wstęp, brak zakończenia), scenariusz okazuje się największą bolączką filmu. To jednak jest do naprawienia w kolejnych filmach z serii.

Ocena: 7/10

foto: Alcon Entertainment, LLC

Przeczytaj także

0 komentarze

Popularne posty

Polecany post

Blade Runner 2049 - recenzja

Popularne posty