Obcy: Przymierze - recenzja
piątek, maja 12, 2017
„Prometeusza” obejrzałem przed zapoznaniem się z klasycznymi
częściami sagi i może dlatego odebrałem ten film jako całkiem przyzwoite kino
sci-fi. Po pokochaniu dwóch pierwszych części „Obcego”, obejrzałem prequel raz
jeszcze, tym razem wiedząc na co zwracać uwagę. Teraz Ridley Scott serwuje
kolejny prequel serii, będący jednocześnie kontynuacją „Prometeusza”. „Obcy:
Przymierze” już w zwiastunach zapowiadał kino o klasę niższą niż nieosławiony
poprzednik. Po seansie pozostaje tylko gorycz rozczarowania, że Scott nie
przeszedł na zasłużoną emeryturę i ostatecznie zablokował produkcję „Obcego 5” Neilla
Blomkampa, bo to co serwuje w „Przymierzu”, jest zupełnym przeciwieństwem formy
do jakiej wrócił po „Marsjaninie”.
Statek kolonizacyjny „Przymierze” zmierza wraz z setką zahibernowanych załogantów i tysiącami ludzkich płodów do oddalonej o wiele lat świetlnych planety przypominającą Ziemię. Na siedem lat przed końcem misji dochodzi do poważnej usterki statku, w wyniku której komputer pokładowy wraz z androidem Walterem (Michael Fassbender) wybudzają kluczowych członków załogi do uporania się z problemem. Już na początku ginie kapitan okrętu (James Franco), a nieprzygotowany do nowej roli Oram (Billy Crudup), próbuje trzymać się sztywnych zasad. Podczas napraw Tennessee (Danny McBride) odbiera dziwną transmisję z pobliskiej planety, która po zbadaniu okazuje się lepszym miejscem do założenia kolonii. Pomimo sprzeciwów wicekapitan Daniels (Katherine Waterston), kapitan postanawia udać się za sygnałem.
„Obcy: Przymierze” to produkcja nie mająca startu do „Prometeusza”,
będąca filmem ze wszech miar gorszym, mniej przemyślanym i zupełnie niepotrzebnym.
Ridley Scott na długo przed premierą zapowiedział, że planuje wiele prequeli do
filmu z 1979 roku i to niestety w „Przymierzu” jest odczuwalne. Gdyby
skondensować całą historię z filmu, to starcza jej może na 20 minut, reszta to
różne obyczajowe zapychacze czy jeszcze gorsze sceny akcji. Fabuła dodatkowo
nie wprowadza niczego nowego do serii, pobieżnie i za pomocą bardzo kiepskiej retrospekcji,
wrzuconej na siłę w losowym momencie, wprowadza genezę powstania rasy Obcych.
Gdyby tego było mało, Scott nie pozwala nam poznać i polubić bohaterów, bo tych
zwyczajnie jest za dużo. Wiedząc doskonale jak ta przygoda musi się skończy,
ciężko przywiązać się do bohaterów, a sam film pozbawiony jest jakiegokolwiek
suspensu czy trzymania widza w napięciu co do dalszych losów postaci. Nowy
„Obcy”
to produkcja pozbawiona jakichkolwiek emocji, podążająca według utartego
schematu, pełna masy fabularnych głupot i nielogiczności, z beznadziejnym i
przewidywalnym zakończeniem.
Tym razem nie jest to opowieść o rasie Obcych czy ludziach,
ale o androidach, a konkretniej o postaciach granych przez Michaela Fassbendera.
Ridley Scott bawi się w naczelnego teologa, próbujący na każdym kroku
filozofować, chcący zadawać i odpowiadać na podobne pytania jak „Ex Machina”
czy „Ghost in the Shell”, ale zamiast podawać w wątpliwość istnienie rasy
ludzkiej czy ogólnie transhumanizmu, popada w coraz większe banały i pretensje.
Kuriozalna jest scena, w której znany z „Prometeusza” David uczy Waltera grać
na flecie. Trwa to dobre kilka minut i zamiast refleksji co do ograniczeń
własnego gatunku, pozostaje poczucie ogromnego zażenowania. To uczucie dominuje
przez cały film, ale ta szczególna scena jest o tyle znacząca, że po niej parę
osób wyszło z sali kinowej nigdy do niej nie powracając.
Film nie dostarcza nawet rozrywki, której oczekuje się po
letnich blockbusterach. „Obcy: Przymierze” to dwie godziny nudy, w której
aktorzy odgrywający role błądząc po planie zdjęciowym udając, że ich ten film
obchodzi. Ale ze wszystkich minusów i tak najgorsze są efekty specjalne. Budżet
filmu wyniósł 111 mln dolarów, co przy obsadzie bez wielkich nazwisk (oprócz
Fassbendera), oczekiwałoby się efektowności na poziomie godnych Marvela. Już
pierwsze spotkanie z Baby Obcym szybko weryfikuje oczekiwania. Potworowi bliżej
do tego z „Kosmicznych jaj” niż oryginalnego filmu, do tego kolejne stadia
ewolucji w ogóle nie straszą, nawet samym wyglądem (pierwsze zetknięcie z Obcym
w filmie z 1979 roku to było to!), a po nielicznych scenach akcji za bardzo
widać, że kręcone były na zielonym tle.
„Obcy: Przymierze” pozbawiony jest atmosfery znanej z pierwszych
dwóch części, podąża utartą ścieżką przez „Prometeusza”, ale zupełnie nie wykorzystując
bogactwa uniwersum. Przy okazji premiery „Life” Espinosy napisałem, że po tym filmie
nie czekam już na nowego „Obcego”, bo dostałem najlepszy z możliwych
substytutów. I nawet przy zerowych oczekiwaniach co do najnowszej produkcji
Ridleya Scotta, czuję się przez reżysera oszukany. Miał być to powrót do
korzeni, sądząc po paru scenach wręcz hołd, ale ostatecznie przez nietrzymanie
ambicji w ryzach i pretensjonalności, reżyser stworzył film niepotrzebny, wręcz
zły, niemogący konkurować z podobnymi tytułami. Panie Scott, trzeba było oddać
lejce do powozu świeżej krwi, a nie upierać się przy swoim, bo jak tak dalej
pójdzie, to marka pozostanie w stanie hibernacji na kolejne 15 lat.
Ocena: 3/10
foto: materiały prasowe
0 komentarze