Ghost in the Shell - recenzja
piątek, marca 31, 2017
„Udało się mózg zmapować, to po tygodniu centralny bank
zhackował” rapuje hip-hopowa grupa PRO8L3M w kawałku „2040”. I chcąc nie chcąc
cybernetyka powoli wkracza do naszego życia i tylko kwestią lat jest całkowite
przeniesienie ludzkiej duszy, jaźni, umysłu do sztucznego ciała. „Ghost in the
Shell” Mamoru Oshii w filozoficzny sposób przedstawiał nam liczne problemy
jakie pojawią się wraz z rozwojem transhumanizmu, a i tak była to kropla w
morzu zawartych wątpliwości z pierwowzoru autorstwa Masamune Shirow. Jak więc
hollywoodzki remake ma równać się ze świetną mangą i jeszcze bardziej kultowym
filmem. Nie może, dlatego poniekąd cieszy, że „Ghost in the Shell” Ruperta
Sandersa podąża własną ścieżką. Ale właśnie, czy nie należałoby oczekiwać
jednak czegoś więcej?
Umysł Major Miry Killian (Scarlett Johansson) został
zamknięty w pełni cybernetycznym ciele, po tym jak dziewczyna miała zostać
śmiertelnie ranna po ataku terrorystów. Jest ona pionierskim połączeniem
ludzkiej duszy ze sztucznym ciałem, ale dla szefa Hanka Robotics dyrektora Cuttera
(Peter Ferdinando) jest tylko bronią. Major dołącza do Sekcji 9 dowodzonej
przez Aramakiego (Takeshi Kitano), zajmującą się zwalczaniem
cyberprzestępczości. Wraz z Batou (Pilou Asbæk) mają rozwiązać sprawę
tajemniczych morderstw naukowców Hanka Robotics, którzy pracowali nad
projektem, z którego powstała Major. Za włamania do systemów robotów i
wszczepów w ludzkich ciałach odpowiada haker Kruze (Michael Pitt), który wydaje
się znać odpowiedzi na egzystencjalne pytania trapiące Major.
„Ghost in the Shell” próbuje zadowolić zarówno osoby znające
oryginalny film animowany, jak i tych widzów, dla których cyberpunk jest
zupełnie obcy. Zapomnijcie o głębokich filozoficznych pytaniach o naturę
człowieczeństwa, czy granicę ewolucji, bo tego w filmie nie uświadczycie.
Wszelkie wątpliwości jakie się pojawiają, szybko zostają wytłumaczone tak aby
widz przypadkiem nie zaczął myśleć o pewnych egzystencjalnych sprawach, a
skupił się na dalszym śledzeniu fabuły. Owe spłycenie wydźwięku i tonu
oryginału jest najpoważniejszym zarzutem, jaki mam do tego dzieła. Film
animowany z 1995 roku nie byłby tym samym i nigdy nie stałby się jednym z
czołowych przedstawicieli cyberpunku, gdyby nie postawienie trudnych pytań. Bo
jeżeli jeszcze przed wielkim finałem otrzymujemy odpowiedź na jedno z
najważniejszych pytań Major o własną naturę, to ewidentnie coś zaczyna
zgrzytać. Dlatego też film Ruperta Sandersa należy traktować jako hollywoodzką
rozrywkę, ze wszystkimi swoimi zaletami i wadami.
A tych po obu stronach jest spora. Film czerpie pełnymi
garściami z pierwszych dwóch filmów animowanych, niemal kropka w kropkę
przenosząc przebieg wydarzeń znany z pierwszego obrazu, rozszerzając o niektóre
wątki z drugiego, a niedostatki wypełniając autorskimi pomysłami. Już pierwsza
scena, w której widzimy jak powstaje Major Mira Killian, jest ukłonem w stronę
fanów, a nie brakuje też wielu innych ikonicznych scen jak skok z wieżowca przy
włączonym kamuflażu, pojedynek w wodzie, czy walka z pająko-mechem. Fani więc
poczują się jak w domu, a sama historia nie należy do najgorszych, ale zdecydowanie
wolałbym obejrzeć opowieść znaną z oryginału. Nie tylko dlatego, że twórcy nie
wykorzystali w pełni potencjału Kruze jako jednego z dwóch głównych złych, ale
niektóre sceny zaczerpnięte z filmu animowanego nie bardzo pasują do tej
historii.
Film cierpi też na spłycenie wszystkich postaci pobocznych.
O Batou wiemy niewiele i postać ta wpada w pamięć wyłącznie dzięki dobremu
aktorstwu Pilou Asbæka. Gorzej jest z pozostałymi członkami Sekcji 9. Sposób w
jaki Takeshi Kitano odgrywa postać Aramakiego bardziej pasowałaby do szefa
organizacji przestępczej niż kogoś kto podlega samemu ministrowi. Ciężko
twórcom wybaczyć zupełnie pominięcie postaci Togusy (Chin Han), który w
oryginale był przeciwwagą dla cybernetycznej Major jak i w pełni ulepszonego
ciała Batou. Tutaj wypowiada zaledwie jedno zdanie, w którym butnie chwali się,
że woli pozostać człowiekiem. Także zupełnie nowa postać Dr Ouelet, nie została
odpowiednio wygrana przez Juliette Binoche, popadająca w dziwną manierę.
Ale jest jeszcze Scarlett Johansson, która aktorsko
podtrzymuje ten film na odpowiednim poziomie. Jej interpretacja Major może się
podobać, bo zachowuje odpowiednią równowagę między zabójczo skuteczną bronią,
radzącą sobie w najtrudniejszych sytuacjach, a osobą o mentalności dziecka
poszukującą własnej tożsamości. Aktorka pogłębia swoją postać specyficznym
sposobem poruszania się, czy mimiką twarzy. Obawiałem się, że Scarlett
Johansson może powtórzyć tu rolę nieco mniej uczłowieczonej Czarnej Wdowy z „Avengersów”,
ale jej Major Mira Killian jest pełnoprawną postacią.
Jeżeli jest jeden element, dla którego warto wybrać się do
kina, to rewelacyjne efekty specjalne. Film pod względami artystycznymi robi
ogromne wrażenie. Rupertowi Sandersowi udało się zachować spójny styl, który
posłużył mu do wykreowania żywego miasta z przyszłości. Przy czym jest to wizja
bardziej odwołująca się do oryginału, gdzie przy ogromnych wieżowcach wokół
których krążą gigantyczne hologramowe reklamy, nie brakuje slamsów, brudu i
biedy.
Mocno liczyłem na sukces „Ghost in the Shell”, bo cyberpunk
wciąż nie jest tak często wykorzystywany w popkulturze jakby mógł. Miałem
nadzieję, że „GitS” wraz z kontynuacją „Łowcy Androidów” zmienią światowe
trendy i nie tylko w filmach będziemy mogli zobaczyć co czeka nas za
kilkadziesiąt lat, ale również w grach wideo. Ale „Ghost in the Shell” jest
tylko poprawną adaptacją mangi Masamune Shirow, pełną efektownych scen, ale
spłycającą to co w tej opowieści od zawsze było najważniejsze. Dobre rozrywkowe
kino ze świetną rolą Scarlett Johansson i sprawnie poprowadzonym scenariuszem,
ale nic po za tym. Wciąż warto sięgnąć po film Mamoru Oshii sprzed 22 lat.
Ocena: 6/10
foto: Paramount Pictures
0 komentarze