Jackie - recenzja

piątek, lutego 03, 2017


Od zamachu na prezydenta Kennedy’ego minęło już ponad 50 lat. Przez ten czas pojawiły się niezliczone publikacje dotyczące życia, ale jeszcze częściej śmierci 35. Prezydenta Stanów Zjednoczonych. Narodziło się także wiele teorii spiskowych, jak to ma miejsce przy każdym tego typu zdarzeniu. Rzadko jednak wydarzenia z tamtego okresu przedstawione zostały oczami żony prezydenta, Jacqueline. „Jackie” mogło w tym kontekście wiele zmienić, ale przez złe decyzje produkcyjne i jednoosobowe show Natalie Portman niewiele pola pozostawiono głównej bohaterce.

Niedługo po pogrzebie i wyprowadzce z Białego Domu, Jackie Kennedy (Natalie Portman) udziela wywiadu jednemu z  dziennikarzy magazynu LIFE (Billy Crudup). Od zawsze medialna, ale niekoniecznie chcąca przebywać w blasku reflektorów Jackie, chce za pomocą tego wywiadu nie pozwolić zapomnieć o spuściźnie jej męża. Już w drzwiach informuje dziennikarza, że wywiad będzie musiał zostać przez nią autoryzowany. Nie dopuści do wyjawienia najgłębiej skrywanych uczuć, które mogłyby przedstawić ją lub jej męża w złym świetle.


Już sam pomysł przedstawienia historii z tamtego dnia w Dallas oraz późniejszych wydarzeń z kilku kolejnych dni poprzez wywiad jest ciekawym, ale bezpiecznym rozwiązaniem. Aż prosi się o wykorzystanie dwutorowej narracji, gdzie bohaterka opowiadałaby historię z jej punktu widzenia, zaś widz oglądałby wydarzenia takie jakie były one naprawdę. W „Jackie” nic takiego nie ma miejsca, a sama formuła wywiadu wydaje się wrzucona na siłę, aby tylko mieć jakikolwiek punkt wyjścia do przedstawienia głównej bohaterki. Także skakanie przez cały film po różnych momentach sprawia wyłącznie, że widz zostaje niepotrzebnie wyrzucony z głównej narracji, jaką jest organizacja pogrzebu Johna Kennedy’ego. W pewnym momencie czuć podskórnie ciężar tamtych wydarzeń, swego rodzaju niepokojący stan żałoby Jackie Kennedy, ale nie trwa on długo, bo twórcy wracają czy to do dnia zamachu, czy głośnego oprowadzania po Białym Domu przez Pierwszą Damę z udziałem kamer telewizyjnych (po raz pierwszy w historii).

Film zyskałby na wartości, gdyby zdecydowano się na linearną strukturę opowiadania historii. Chciałbym zobaczyć jaką żoną i matką była Jackie Kennedy przed zamachem, konfrontując to z jej emocjami, poczuciem zagubienia i smutkiem podczas pogrzebu męża, aż po zmiany jakie zaszły w jej osobowości po rozstaniu się z rolą Pierwszej Damy. Ale scenarzysta Noah Oppenheim, który do tej pory na koncie miał scenariusz do pierwszej części „Więźnia Labiryntu” i trzeciej części „Niezgodnej”, nie poradził sobie z ciężarem tego filmu. Jego scenariusz jest pełen złych wyborów, a sama produkcja straconej szansy na kolejną wielką biograficzną produkcję. Skoro film o tak barwnej osobie zaczyna mniej więcej w połowie nudzić, to coś jest najwyraźniej nie tak. Twórcy z uporem odkładają kulminacyjny moment pogrzebu prezydenta stylizowanego i przeprowadzonego z podobnym rozmachem jak ostatnia podróż Abrahama Lincolna, serwując nam w zamian kolejne smutne miny głównej bohaterki i ciągłe poczucie zagubienia i nieuchronnego przemijania. Gdy już do niego dojdzie, okazuje się, że nie było na co czekać, dodatkowo przerywając nam ten moment rozmową Jackie z księdzem (jedna z ostatnich ról Johna Hurta), która odbyła się na długo po pogrzebie, co również wydaje się w tym filmie niepotrzebne.


A przecież Jackie Kennedy to postać bardzo ciekawa. Żyjąca w cieniu swojego męża i jego licznych romansów, szukała dla siebie miejsca w Białym Domu. Zawsze zachwycająca kreacjami, uśmiechnięta, ciesząca się z uwielbienia tłumu i atencji najważniejszych osób w kraju. Żyjąca w przekonaniu, że przez cztery lata prezydentury męża uda im się stworzyć własny Camelot, wydając tym samym na wystrój wnętrza nowego domu niemałe pieniądze podatników. Wreszcie nieszczęśliwa żona i matka, która musiała radzić sobie ze stratą dwójki dzieci, a sekskandale jej męża tylko pogłębiały jej obsesję, aby nie zostać zapomnianą. Więc widzimy jak poprzez sprzeciwy najbliższego otoczenia organizuje wielki pogrzeb dla męża, a raczej jak przyznaje pod koniec filmu, dla samej siebie, aby jeszcze ten ostatni raz żyć w przysłowiowym blasku reflektorów, aby pamięć o prezydenturze jej męża nieprzepadła w zalewie kolejnych. Bo Kennedy w przeciwieństwie do Lincolna nie może poszczycić się żadną decyzją, która zmieniłaby na zawsze nie tylko Stany, ale i cały świat. Ale to co łączy obu prezydentów to udane zamachy na ich życie, co Jackie w zupełności wystarczy, aby dosłownie oszaleć na punkcie organizacji pogrzebu męża. Taki był jej sposób na żałobę.


Na całe szczęście w tytułowej roli obsadzono Natalie Portman, która zaliczyła brawurowy występ. Aktorka wzięła ten film na barki i poniosła go do samego końca, nawet jeżeli w niektórych scenach odgrywa to samo. Tylko, że pod świetną charakteryzacją i pieczołowicie przygotowanymi kostiumami kryje się nie twarz Jackie Kennedy, a nadal Natalie Portman. Aktorka przekroczyła pewną granicę, przez co jej występ o wiele lepiej sprawdziłby się na deskach teatru niż w kinie. Pomimo tego ciężko odmówić, że jest to wielka rola, ale ani na moment nie uwierzyłem, że na ekranie widzę główną bohaterkę, a nie aktorkę ją grającą. Dlatego w oscarowym wyścigu nadal najmocniej trzymam kciuki za Emmę Stone.


„Jackie” to amerykański debiut Pablo Larraína i niestety nie jest to debiut udany. Pamięć o Jacku Kennedym wciąż jest żywa i przez popkulturę jeszcze długo będzie przerabiana na wiele sposobów, ale w końcu do głosu doszła historia jego żony, o której niestety szybko się zapomina, bo pomimo wielu wylanych łez Natalie Portman, film nie potrafi się niczym innym obronić oprócz świetnej głównej roli.

Ocena: 6/10

foto: Twentieth Century Fox Film Corporation

Przeczytaj także

0 komentarze

Popularne posty

Polecany post

Blade Runner 2049 - recenzja

Popularne posty