American Honey - recenzja
czwartek, marca 23, 2017Star (Sasha Lane) aby wiązać koniec z końcem zmuszona jest grzebać po śmieciach w poszukiwaniu żywności dla niej, jej ojczyma oraz dwójki przyrodniego rodzeństwa. Podczas jednej z takich eskapad poznaje Jake’a (Shia LaBeouf). Chłopak oferuje jej prace przy obwoźnej sprzedaży subskrypcji na magazyny. Dziewczyna ucieka z domu aby rozpocząć nowe życie i rozkochać w sobie Jake’a, który jest w bliskim związku z Crystal (Riley Keough), szefową grupy akwizytorów. Osiemnastolatka będzie musiała odnaleźć się w nowym środowisku, gdzie obok moralnej zgnilizny królują twarde zasady i obyczaje grupy.
„American Honey” wpisywałby się w trend tworzenia filmów o
zdeprawowanej młodzieży, chcącej jedynie bawić się do rana, pić do upadłego,
brać narkotyki licząc, że się nie uzależnią, oraz uprawiać wolny seks. I w
zasadzie wszystkie te elementy znajdują się w najnowszym filmie Andrei Arnold,
z tym wyjątkiem, że to produkcja nie mająca dokonać głębokiej wiwisekcji
obecnej formy amerykańskiej młodzieży czy społeczeństwa jako takiego.
Członkowie grupy, do której dołącza Star, to wyrzutki z różnych stron kraju,
których niestety zbyt dobrze nie poznajemy, bo w i tak za długim o jakąś połowę
filmie nie znalazło się miejsce na bliższe poznanie postaci, z którymi główna
bohaterka spędza tyle czasu odwiedzając kolejne miejsca. Zresztą cały film
zbudowany jest na bardzo wątłych fundamentach, które rozpadają się już na
początku. Grupa akwizytorów wydaje się zupełnie wyjęta z kontekstu, jakby
pochodzili sprzed dwóch wieków, bo jak biznes oparty na obwoźnej sprzedaży
subskrypcji magazynów może na tyle dobrze prosperować, że niektórzy są w stanie
zarobić do 300 dolarów w tydzień. Absurd, a to wcale nie najgorsze, co reżyserka
nam zgotowała.
Ciężko jest kibicować głównej bohaterce, gdy już na początku
filmu podrzuca swoje rodzeństwo wyrodnej matce, która nie poczuwa się do
odpowiedzialności za dzieci. Dołącza więc do grupy wyłącznie z miłości do
Jake’a, który odwzajemnia jej uczucia. Ale w grupie panuje hierarchia, a że Jake
jest na samym jej szczycie, to zaborcza Crystal, której rola w całym tym
procederze nie zostaje wyjaśniona, bo wszystko co robi, to urządza zakrapiane
alkoholem orgie w swoim pokoju, a grupą rządzi jak jakąś setkę czy jakby
prowadziła burdel, przywłaszcza sobie chłopaka, który jest nie tylko jej
kochankiem, co sługą. Mimo wszystko Star jest skazana na Jake’a, który ma
wprowadzić dziewczynę w meandry katalogowej sprzedaży, czyniąc to z nie
mniejszą pasją niż Jordan Belfort na początku swojej przygody. Tylko, że Star
posiadająca kręgosłup moralny nie jest w stanie okłamywać bogatych mieszkańców
południowej Ameryki i rujnuje całą pracę. Bohaterka co chwile zachowuje się
irracjonalnie, narażając się na niebezpieczeństwo, czy to wskakując do
samochodu z trzema rodowitymi Teksańczykami, u których uczy się pływać w
basenie, żeby później wygrać spory zakład i zarobić trochę kasy, czy gdy zgadza
się na prostytucję.
Ale w całym tym scenariuszowym chaosie najgorsza jest
konstrukcja filmu. Początek jest o tyle obiecujący, że zapowiada wielką
przygodę w gorących promieniach teksańskiego słońca. Szybko jednak okazuje się,
że film złożony jest z powtarzających się klocków. Najpierw bohaterowie jadą
furgonetką do wskazanego przez Crystal miejsca, po drodze zachwycając się
drapaczami chmur jednej z mijanych metropolii, śpią w motelu lub wynajętym
domu, chodzą od posiadłości do posiadłości próbując coś zarobić i niezależnie
jak daleko odjechaliby od docelowego miejsca (Star robi to notorycznie), to w
magiczny sposób zawsze wracają na miejsce zbiórki i jadą w kolejne miejsce.
Nudzi to już za drugim razem, gdzie zaczyna się wątpić, że film ten ma na celu
cokolwiek przekazać. Bo to po prostu historia zagubionej, młodej dziewczyny
nieznającej życia poza patologię dotykającą ją na co dzień. I jedyne co film ma
do zaoferowania to dobrze znany kontrast południowego społeczeństwa, gdzie
bogacka pycha miesza się z pogłębiającym się ubóstwem, biedą i przemocą.
Jako wielki fan amerykańskiego rapu jestem nieco zawiedziony
wykorzystaniem dobranej muzyki w filmie. W „American Honey” przygrywają kawałki
takich wykonawców jak E-40, Kevin Gates, Rae Sremmurd, Juicy J, Big Sean, czy
Rihanna, Bruce Springsteen i Raury. I są to świetne utwory, które niestety
stanowią wyłącznie tło dla całej historii. Dobrze, że Andrea Arnold
powstrzymała się przed stworzeniem długiego teledysku, jak miało to miejsce
chociażby w „Neon Demon” Refna, ale muzyka jest wrzucona do filmu przypadkowo,
dlatego slogan „pulsujący muzyką film” należy traktować z przymrużeniem oka.
„American Honey” nie broni się ani treścią ani artystyczną
stroną filmu. Miejscami ładne kadry przeplatane bardziej dokumentalnym sposobem
kręcenia potrafią przykuć wzrok do ekranu, ale zainteresowanie szybko zostaje
zburzone przez powtarzające się do znudzenia schematy i klisze. Ale jest w tej
produkcji coś urzekającego, co pozwala rozproszyć myśli i dać się porwać tej
narkotykowej wizji, w której przynależność do grupy, bliskość i miłość dają
prawdziwe, szczere szczęście. I nawet jeżeli jest to chwilowa iluzja, to można
dać się jej ponieść.
Ocena: 6/10
foto: materiały prasowe
0 komentarze