Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara - recenzja

sobota, maja 27, 2017


Sześć długich lat Kapitan Jack Sparrow kazał nam czekać na swój powrót. Poprzedni film z jego udziałem z 2011 roku nie był aż tak udany jak trylogia. Zabrakło w niej magii znanej z poprzednich trzech filmów, a szybko okazało się, że tym razem osamotniony Jack Sparrow nie jest w stanie unieść całego filmu na swoich barkach. Tym bardziej, że konflikt z Barbossą zdawał się kręcić w kółko, a Czarnobrody oraz jego córka Angelica nie byli w stanie zastąpić świetnego Davy’ego Jones’a w roli głównego antagonisty. „Na nieznanych wodach” można więc traktować jako fanserwis, ewentualnie spin-off serii, którą warto obejrzeć tylko jak kocha się świat „Piratów z Karaibów”. „Zemsta Salazara” mogła zapoczątkować zupełnie nową trylogię, tym bardziej, że w grę o losy pirackiego kodeksu włączył się potomek Turnerów, a nowy przeciwnik budzi grozę niemniejszą niż były kapitan Latającego Holendra. Ale czy z przedpremierowych oczekiwań co do nowego otwarcia marki coś pozostało?

Postrach wszystkich piratów, kapitan Salazar (Javier Bardem) ucieka z Diabelskiego Trójkąta, poszukując zemsty na swoich oprawcach. Numerem jeden na jego liście jest Kapitan Jack Sparrow (Johnny Depp), obecnie drobny złodziejaszek z jeszcze niewodowanym okrętem w budowie, pijący hektolitry rumu przy każdej okazji. Pewnego razu wpada na Henry’ego Turnera (Brenton Thwaites), syna Willa i Elizabeth, pomagając mu w odszukaniu mapy, która to zaprowadzić ma go do starożytnego artefaktu, Trójzębu Posejdona. Dla Sparrowa jest to okazja do pokonania odwiecznego wroga, natomiast młodociany Turner pragnie za pomocą artefaktu uwolnić ojca od klątwy Latającego Holendra. Po drodze spotykają Catrinę (Kaya Scodelario), młodą, inteligentną i piękną astronomkę, uważaną powszechnie za czarownicę, która również dla własnych tajemniczych celów chce wykorzystać magiczny przedmiot.


„Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara” bierze z poprzedniczek wszystko to co najlepsze. Dostajemy więc nowego przeciwnika na którym ciąży starożytna klątwa, przez którą nie może zejść na ląd, Sparrow z resztą załogi błąka się od portu do portu w poszukiwaniu butelek rumu, Barbossa żyje w dostatku, mający pod swoim dowództwem aż dziesięć okrętów, a wszystko to spaja powrót młodocianej miłości (tym razem bez trójkąta). Dlatego też najnowsza część przygód najsłynniejszego pirata nie przekona do siebie widzów, dla których seria powinna zakończy się na „Klątwie Czarnej Perły”, zaś fani otrzymują wszystko to co najbardziej lubią w karaibskiej serii. Dzięki powiązaniu z małżeństwem Turnerów i powrotu nieco mroczniejszego tonu, filmowi nieco bliżej do trylogii niż luźniejszej czwartej części. Nadal to kino przygodowe pełną piersią wykorzystujące morskie mity i legendy.

Na całe szczęście tym razem obyło się bez baśniowych syren z „czwórki” i twórcy serwują kolejnego śmiertelnego wroga Sparrowa, który jest takich postrachem korsarzy, że na dźwięk jego imienia wszyscy piraci zaczynają drżeć. Nawet sam Barbossa dzierżący legendarny miecz Czarnobrodego, musi liczyć się z Salazarem. Tytułowy kapitan i jego załoga to mieszanka ekipy Czarnej Perły z „jedynki” oraz Latającego Holendra, więc szkielety czy morskie stworzenia zamieniono na duchy, które pod każdym względem muszą pozostać na otwartych wodach, inaczej przepadną w nicość. Javier Bardem w roli Salazara budzi strach i lęk, a charakteryzatorzy oraz spece od efektów specjalnych postarali się, aby te uczucia spotęgować. Rzadko w serii sięgano po retrospekcję, ale tym razem wykorzystano je do ukazania jakim człowiekiem był Salazar. Co prawda na próżno szukać wyjaśnienia działania klątwy, która go dosięgnęła, ale ta krótka scena pokazuje, że jeżeli Disney poważnie myśli nad kolejnymi częściami, to powinni sięgnąć do przeszłości i pokazać nam młodość niektórych bohaterów. Tym bardziej, że w owej scenie czeka na fanów Kapitana Jacka Sparrowa mała niespodzianka, od której aż kipi od potencjału na dalszy rozwój.


Co do samego Kapitana Jacka Sparrowa, to Johnny Depp znów czuje tę postać tak jak powinien. Jedni stwierdzą, że znów ogrywa te same manieryczne i pretensjonalne miny i gesty, jeszcze inni powiedzą, że jest już zmęczony tą rolą i w zasadzie jest w tym sporo racji, bo Jack Sparrow te kilkanaście lat później jest tym samym zapijaczonym, napuszonym, nadętym, pełnym nawyków, manierycznym piratem, zmęczony swoją nędzną niedolą. Jego gra definiuje tę postać i takie zachowanie do niej najlepiej pasuje. Do swej ikonicznej roli powraca także Geoffrey Rush jako Hector Barbossa. Tym razem były kapitan Czarnej Perły wychodzi na prostą po nie najlepszym występie w czwartej części, znów stając się tą samą niejednoznaczną postacią.


Gorzej radzą sobie nowe postacie, czyli Henry Turner i Carina Smyth. Gdy Carina jest ważną i potrzebną postacią, do tego bardzo dobrze zagraną przez Kayę Scodelario, tak młody Turner w wykonaniu Brenton Thwaites ma po prostu ładnie prezentować się w kadrze, tak jak przed laty jego filmowy ojciec. Między aktorami nie czuć żadnej chemii, pomimo tego że twórcy umyślnie próbują ich ze sobą zeswatać przez cały film. Do ekipy dołączyła także Golshifteh Farahani jako szamanka voodoo Shansa, ale jej postać nie została tak rozwinięta jak Calypso w trylogii. Również wątek Admirała Scarfielda (David Wenham), który miał być w tej części odpowiednikiem Norringtona i Becketta, mógłby zostać wycięty, bo zupełnie do filmu nic nie wnosi, do tego urywa się nagle w połowie. Warto też wspomnieć o bardzo krótkich i rozczarowujących występach Willa i Elizabeth Turnerów. Gdy Will ma chociaż ze dwa zdania do powiedzenia, tak funkcja Liz sprowadza się do pocałowania dawno niewidzianego ukochanego. Przynajmniej scena po napisach daje promyk nadziei, że kolejna część znów będzie poświęcona tym dwojgu bohaterom.


„Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara” jest godnym zamknięciem większości wątków z całej serii, ale także jako osobna produkcja daje rade głównie dzięki intrygującemu i dobrze odegranemu Kapitanowi Salazarowi. Co prawda to wciąż ten sam letni blockbuster, pełen widowiskowych scen akcji przy akompaniamencie dobrze znanych utworów, wysokobudżetowych efektów specjalnych, rozbudowujący świat o kolejne żeglarskie legendy, z Kapitanem Jackiem Sparrowem, którego albo się kocha albo nienawidzi. A że historia potrafi być na bakier z logiką, od czasu do czasu przynudzając, to cóż, taki najwyraźniej jest żywot pirata.

Ocena: 6/10

foto: Disney Enterprises, Inc.

Przeczytaj także

0 komentarze

Popularne posty

Polecany post

Blade Runner 2049 - recenzja

Popularne posty