Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara - recenzja
sobota, maja 27, 2017
Sześć długich lat Kapitan Jack Sparrow kazał nam czekać na
swój powrót. Poprzedni film z jego udziałem z 2011 roku nie był aż tak udany
jak trylogia. Zabrakło w niej magii znanej z poprzednich trzech filmów, a
szybko okazało się, że tym razem osamotniony Jack Sparrow nie jest w stanie
unieść całego filmu na swoich barkach. Tym bardziej, że konflikt z Barbossą
zdawał się kręcić w kółko, a Czarnobrody oraz jego córka Angelica nie byli w
stanie zastąpić świetnego Davy’ego Jones’a w roli głównego antagonisty. „Na nieznanych
wodach” można więc traktować jako fanserwis, ewentualnie spin-off serii, którą
warto obejrzeć tylko jak kocha się świat „Piratów z Karaibów”. „Zemsta
Salazara” mogła zapoczątkować zupełnie nową trylogię, tym bardziej, że w grę o
losy pirackiego kodeksu włączył się potomek Turnerów, a nowy przeciwnik budzi
grozę niemniejszą niż były kapitan Latającego Holendra. Ale czy z
przedpremierowych oczekiwań co do nowego otwarcia marki coś pozostało?
„Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara” bierze z poprzedniczek
wszystko to co najlepsze. Dostajemy więc nowego przeciwnika na którym ciąży
starożytna klątwa, przez którą nie może zejść na ląd, Sparrow z resztą załogi
błąka się od portu do portu w poszukiwaniu butelek rumu, Barbossa żyje w
dostatku, mający pod swoim dowództwem aż dziesięć okrętów, a wszystko to spaja
powrót młodocianej miłości (tym razem bez trójkąta). Dlatego też najnowsza
część przygód najsłynniejszego pirata nie przekona do siebie widzów, dla
których seria powinna zakończy się na „Klątwie Czarnej Perły”, zaś fani
otrzymują wszystko to co najbardziej lubią w karaibskiej serii. Dzięki
powiązaniu z małżeństwem Turnerów i powrotu nieco mroczniejszego tonu, filmowi
nieco bliżej do trylogii niż luźniejszej czwartej części. Nadal to kino
przygodowe pełną piersią wykorzystujące morskie mity i legendy.
Na całe szczęście tym razem obyło się bez baśniowych syren z
„czwórki” i twórcy serwują kolejnego śmiertelnego wroga Sparrowa, który jest
takich postrachem korsarzy, że na dźwięk jego imienia wszyscy piraci zaczynają
drżeć. Nawet sam Barbossa dzierżący legendarny miecz Czarnobrodego, musi liczyć
się z Salazarem. Tytułowy kapitan i jego załoga to mieszanka ekipy Czarnej
Perły z „jedynki” oraz Latającego Holendra, więc szkielety czy morskie
stworzenia zamieniono na duchy, które pod każdym względem muszą pozostać na
otwartych wodach, inaczej przepadną w nicość. Javier Bardem w roli Salazara
budzi strach i lęk, a charakteryzatorzy oraz spece od efektów specjalnych
postarali się, aby te uczucia spotęgować. Rzadko w serii sięgano po
retrospekcję, ale tym razem wykorzystano je do ukazania jakim człowiekiem był
Salazar. Co prawda na próżno szukać wyjaśnienia działania klątwy, która go
dosięgnęła, ale ta krótka scena pokazuje, że jeżeli Disney poważnie myśli nad
kolejnymi częściami, to powinni sięgnąć do przeszłości i pokazać nam młodość
niektórych bohaterów. Tym bardziej, że w owej scenie czeka na fanów Kapitana
Jacka Sparrowa mała niespodzianka, od której aż kipi od potencjału na dalszy
rozwój.
Co do samego Kapitana Jacka Sparrowa, to Johnny Depp znów
czuje tę postać tak jak powinien. Jedni stwierdzą, że znów ogrywa te same
manieryczne i pretensjonalne miny i gesty, jeszcze inni powiedzą, że jest już
zmęczony tą rolą i w zasadzie jest w tym sporo racji, bo Jack Sparrow te
kilkanaście lat później jest tym samym zapijaczonym, napuszonym, nadętym,
pełnym nawyków, manierycznym piratem, zmęczony swoją nędzną niedolą. Jego gra
definiuje tę postać i takie zachowanie do niej najlepiej pasuje. Do swej
ikonicznej roli powraca także Geoffrey Rush jako Hector Barbossa. Tym razem
były kapitan Czarnej Perły wychodzi na prostą po nie najlepszym występie w czwartej
części, znów stając się tą samą niejednoznaczną postacią.
Gorzej radzą sobie nowe postacie, czyli Henry Turner i
Carina Smyth. Gdy Carina jest ważną i potrzebną postacią, do tego bardzo dobrze
zagraną przez Kayę Scodelario, tak młody Turner w wykonaniu Brenton Thwaites ma
po prostu ładnie prezentować się w kadrze, tak jak przed laty jego filmowy
ojciec. Między aktorami nie czuć żadnej chemii, pomimo tego że twórcy umyślnie
próbują ich ze sobą zeswatać przez cały film. Do ekipy dołączyła także Golshifteh
Farahani jako szamanka voodoo Shansa, ale jej postać nie została tak rozwinięta
jak Calypso w trylogii. Również wątek Admirała Scarfielda (David Wenham), który
miał być w tej części odpowiednikiem Norringtona i Becketta, mógłby zostać
wycięty, bo zupełnie do filmu nic nie wnosi, do tego urywa się nagle w połowie.
Warto też wspomnieć o bardzo krótkich i rozczarowujących występach Willa i
Elizabeth Turnerów. Gdy Will ma chociaż ze dwa zdania do powiedzenia, tak funkcja
Liz sprowadza się do pocałowania dawno niewidzianego ukochanego. Przynajmniej
scena po napisach daje promyk nadziei, że kolejna część znów będzie poświęcona
tym dwojgu bohaterom.
„Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara” jest godnym zamknięciem
większości wątków z całej serii, ale także jako osobna produkcja daje rade
głównie dzięki intrygującemu i dobrze odegranemu Kapitanowi Salazarowi. Co
prawda to wciąż ten sam letni blockbuster, pełen widowiskowych scen akcji przy
akompaniamencie dobrze znanych utworów, wysokobudżetowych efektów specjalnych,
rozbudowujący świat o kolejne żeglarskie legendy, z Kapitanem Jackiem
Sparrowem, którego albo się kocha albo nienawidzi. A że historia potrafi być na
bakier z logiką, od czasu do czasu przynudzając, to cóż, taki najwyraźniej jest
żywot pirata.
Ocena: 6/10
foto: Disney Enterprises, Inc.
0 komentarze