Zło we mnie - recenzja
poniedziałek, marca 13, 2017
Gatunek horrorów w ostatnich latach ma się lepiej niż
kiedykolwiek wcześniej. Co roku wychodzi kilka wartych uwagi tytułów dla fanów
mrożących krew w żyłach historii. Choć nadal przeważają niskobudżetowe
produkcje z fabułami tak absurdalnymi i dziurawymi, że o jakimkolwiek poszanowaniu
logiki nie może być mowy, przez co dla wielu horrory nadal stanowią gatunek, od
którego należy trzymać się z daleka. Kino nam jednak udowadnia, że najlepiej
sięgać po mniejsze, kameralne obrazy, jak chwalona „Czarownica: Bajka ludowa z
Nowej Anglii”, zaskakująca „Autopsja Jane Doe”, czy gatunkowy miszmasz w „Ouija:
Narodziny zła”. Do tych tytułów dołącza doskonałe „Zło we mnie”.
W katolickiej szkole dla dziewcząt z internatem rozpoczynają
się ferie zimowe. Uczennice odbierane przez rodziców wyjeżdżają na ten czas do
domów. Po Katherine (Kiernan Shipka) ani Rose (Lucy Boynton) rodzice nie
przyjechali i dziewczyny zmuszone są zostać w internacie do czasu ich
przyjazdu. Obie wydają się kłamać dyrektorowi Gordonowi (Peter James Haworth) na
temat przyjazdu rodziców. Rose dostaje polecenie od dyrektora, aby opiekować
się młodszą Katherine, ale już pierwszej nocy dziewczyna wymyka się z placówki
aby spotkać się ze swoim chłopakiem. Po powrocie Kat zaczyna dziwnie się
zachowywać. Rodzice jednej z dziewczyn Bill (James Remar) i Linda (Lauren Holly)
po drodze zabierają Joan (Emma Roberts), próbującą dostać się do sąsiadującego
z Bramford miasta. Nie wiedzą jednak, że dziewczyna dopiero co uciekła z
zakładu psychiatrycznego i nie jest tym, za kogo się podaje.
Oza Perkinsa miałem okazję poznać za sprawą „I Am the Pretty
Thing That Lives in the House”, jego późniejszego filmu stworzonego dla
Netflixa. Nie była to udana produkcja, w której leżało dosłownie wszystko, z
reżyserią włącznie. Dlatego nie mogę nadziwić się, jak po tak dobrym filmie jak
„Zło we mnie” stworzył tak straszliwie zły obraz. Ale mniejsza z tym, bo „Zło
we mnie” zasługuje na wszystkie pochlebne opinie. Ciężko napisać tu cokolwiek o
fabule, nie zdradzając niczego istotnego z jej przebiegu. Reżyser nieśpiesznie
buduje całą narrację, dając poznać bohaterki od każdej strony. Bo „Zło we mnie”
nie jest horrorem, a raczej thrillerem psychologicznym z elementami horroru.
Dlatego widzowie oczekujących atrakcji jakich funduje James Wan kolejnymi
„Obecnościami”, mogą czuć się podczas seansu zawiedzeni. To nie jest produkcja
na której będziecie podskakiwać co chwilę na fotelu, czy zakrywać oczy w
oczekiwaniu na kolejny jump scare. Nic z tego nie ma tu miejsca i to jest w tej
produkcji najlepsze. Pomimo tego, że reżyser bawi się z widzem
przyzwyczajeniami, czy fundując świetny zwrot akcji już w połowie filmu, gdzie
taki Shyamalan zbudowałby na podstawie tego cały film, u Oza Perkinsa to
zaledwie kolejny element układanki.
A jest tu co układać, bo poznajemy losy trzech zagubionych
dziewczyn z własnymi problemami. Przez to, że dawkowane nam są informacje o
każdej z uczennic, reżyser przygotował nam fabularne pętelki, które dopiero po
rozsupłaniu i podążeniu za kłębkiem, będziemy mogli odkryć zawiłości całej
opowieści. Nikt nie traktuje tu widza jak głupka, podając wszystko na tacy,
gdzie znamy odpowiedzi na wszystkie pytania na długo przed finałem. Wiele
rzeczy zostało w filmie ukazane bardzo subtelnie, innych trzeba się domyśleć, a
na rozwiązanie głównej zagadki nawet nie ma co liczyć, gdzie początkowy kolaż
kilku wyrwanych z kontekstu scen musi wystarczyć do ułożenia początków tej
historii. Perkins wyszedł z założenia, że widzowie jego filmu znają chociażby
kilka kultowych obrazów z tego gatunku i nie trzeba im wszystkiego tłumaczyć,
bo choć to historia o opętaniu i satanizmie, to reżyser ma gdzieś pokazywanie
kolejnych scen z pentagramami namalowanymi na ścianach czy lewitujących ciał
opętanych. A produkcja ta ma wiele wspólnego z „The With”. Filmy powstawały w
podobnym okresie, więc ciężko mówić o jakichś inspiracjach, ale gdyby akcja
„Czarownicy” działa się we współczesności, to na pewno byłaby „Złem we mnie”,
przy czym ta druga produkcja stawia większy nacisk na psychologię swoich
postaci.
Ale to co Perkins robi perfekcyjnie, to utrzymywanie równego
poziomu atmosfery, a także doskonałego podtrzymywania napięcia. W „Zło we mnie”
zło czaić może się na każdym rogu, ale nie wbije noża wtedy kiedy najbardziej
się tego spodziewamy. Choć akcji tu jak na lekarstwo, a tempo jest bardzo
wolne, to z filmu bije trudny do opisania strach, który wchodzi podskórnie i
zostaje do samego końca seansu.
„Zło we mnie” mógł przejść niezauważenie, nigdy nie
trafiając do polskich kin. Cieszę się jednak, że film znalazł polskiego
dystrybutora, bo mamy możliwość poznania jednej z najbardziej przerażających i
klimatycznych opowieści ostatnich lat. Ciężko polecić ten film osobom, które
chodzą na horrory tylko po to, aby przez te mniej więcej dwie godziny
podskakiwać ze strachu na fotelu kinowym, ale każdy kto ceni atmosferę oraz
ciekawe i niejednoznaczne postacie, powinien docenić debiutancki film Oza
Perkinsa.
Ocena: 8/10
foto: materiały prasowe