Kong: Wyspa Czaszki - recenzja
piątek, marca 10, 2017
Gdy trzy lata temu na ekranach kin powróciła Godzilla, nikt
nie mógł przypuszczać, że Warner Bros. tak bardzo pozazdrościło Disneyowi i
Marvelowi sukcesu ich filmowego uniwersum, że wspólne przygody Batmana,
Supermana i reszty Ligi Sprawiedliwości im nie wystarczą. Tak o to narodził się
cykl z potworami w rolach głównych, który dopiero ma zawojować portfele widzów
na całym świecie. Jednak zwiastuny „Godzilli” rozbudziły apetyt, że wreszcie
dostaniemy film na jaki kino monstrualnych potworów zasługuje. Zapowiedzi
zapowiedziami, a w samym filmie za mało było grozy, która była obecna w każdej sekundzie
trailerów. Dlatego można było mieć obawy, czy po świetnym „King Kongu” Petera
Jacksona z 2005 roku jest miejsce na kolejnego małpiego Króla, który koniec
końców ma stanąć w szranki z legendarną japońską bestią. Ale jak się okazuje,
jest po co czekać na wielki crossover, bo film Jordana Vogt-Robertsa to dobry
przedsmak, który nie jest niestety pozbawiony poważniejszych wad.
Bill Randa (John Goodman) odkrywa nieznaną do tej pory
niewielką wyspę gdzieś na Pacyfiku. Amerykańskie wojska właśnie wycofały się z
Wietnamu, więc nikomu nie przyszłoby do głowy, aby dzielnych amerykańskich
chłopców znów posłać w bój. Niestety dla oddziału dowodzonego przez Prestona Packarda
(Samuel L. Jackson), jego żołnierze muszą zapomnieć o ciepłych, domowych
pieleszach i po raz kolejny chwycić w dłoń karabin. Wraz z całym plutonem
wojska i garstką naukowców mających zbadać tajemniczą wyspę, na wyprawę wyrusza
brytyjski najemnik James Conrad (Tom Hiddleston) oraz fotografka (anty)wojenna Mason
Weaver (Brie Larson). W momencie gdy dotrą na wyspę, Kong zgotuje dla nich
gorące powitanie. Ale jak się szybko okaże, to nie król wyspy jest największym
zagrożeniem czyhającym na niczego niespodziewających się przybyszów.
„Kong: Wyspa Czaszki” zrywa z klasyczna historią o Królu, którą
z poszanowaniem potraktował Peter Jackson w 2005 roku. Dzięki czemu dostajemy
zupełnie świeży start z nową, choć standardową dla kina z bestiami w roli
głównej fabuły. Więc porwanie Ann Darrow i wspięcie się na Empire State
Building, gdzie rozgrywała się wielka bitwa z udziałem wielu samolotów nigdy
nie miała miejsca. Jedyną osobą wiedzącą o istnieniu Konga jest Bill Randa,
który przez dekady poszukiwał miejsce zamieszkania potężnego stwora. Jego
motywacje nie są do końca jasne, czy jednak szuka zemsty na Wielkiej Małpie,
czy pragnie tylko udowodnić jej istnienie. Głównym przeciwnikiem jest jednak ktoś
inny, kto w toku fabuły zapragnie posmakować krwi Konga i pomścić poległych
towarzyszy broni.
Jako, że film rozpoczyna się zakończeniem wojny w Wietnamie,
ale cały czas istnieje widmo przerodzenia się zimnej wojny w otwarty, nuklearny
konflikt, nie może dziwić, że film ma antywojenny wydźwięk. Jordan Vogt-Roberts
pełnymi garściami czerpie z „Czasu Apokalipsy”, dokonując tu wręcz autocytatów,
nie bawiąc się w subtelności, bez pardonu odwołując się do wielkiego dzieła Francisa
Forda Coppoli, choć miejscami czuć tu widmo też „Plutonu” Olivera Stone’a. Praktycznie
brakuje tu tylko słynnej kwestii podpułkownik William „Bill” Kilgore, lecz
samego rozgrzanego do czerwoności napalmu nie brakuje. Wracając do samego
pacyfizmu, to Kong uważany jest przez lokalne plemię za bóstwo chroniące wyspę
przed czaszkołazami czy innymi przerośniętymi stworami jak ogromna ośmiornica. Kong
jest więc sędzią i katem w jednym, sprawiedliwym i dobrodusznym strażnikiem, potrafiącym
pogodzić dwie zwaśnione od dawna strony. Szybko zaczynamy orientować się o co
walczy Król Wyspy Czaszek i już na początku filmu jest zwyczajnie go żal, gdy
przyjmuje kolejne obrażenia od wystraszonych najeźdźców.
A tym reżyser poświęca należytą uwagę. Kilkoro wojaków jak
Cole (Shea Whigham) czy Mills (Jason Mitchell) otrzymało twarz i własny
charakter, nie stanowiąc wyłącznie mięsa armatniego dla rozjuszonego Konga. Oczywiście
nie ma co oczekiwać skomplikowanych relacji między bohaterami i rozwoju ich
rysu psychologicznego, bo choć każdy wyróżnia się jakąś cecha szczególną, to
zawsze na pierwszym miejscu jest sam Kong i tytułowa Wyspa Czaszki. Dlatego
główni bohaterowie odgrywani przez Toma Hiddlestona i Brie Larson zostali
dopisani do scenariusza chyba wyłącznie, aby można było promować film głośnymi
nazwiskami. Hiddleston przez cały film udaje doskonale zorientowanego w
sytuacji mięśniaka, nieustraszonego zabijakę o wielu talentach, z jeszcze
większym sercem. Jeszcze gorzej jest z postacią Brie Larson, którą wrzuconą do
filmu tylko dlatego, że w oryginale była główna rola kobieca, więc w tym też
powinna być. I chodzi sobie taka Larson po planie zdjęciowym z aparatem fotograficznym
na szyi, raz się uśmiechnie, innym razem rzuci jakąś ironią stanowiącą
kontrapunkt dla uświęcania wojny, innym razem, a jakże, zostaje damą w opałach,
żeby tylko Kong mógł kogoś uratować, a może nawet i zakochać się. Na drugim
planie przewija się dwójka naukowców - Houston Brooks (Corey Hawkins) i San (Tian
Jing), których obecność w filmie również jest zbędna. Sama historia byłaby o
wiele lepsza, gdyby pozbyto się do bólu stereotypowych, jednowymiarowych
postaci, a jedynymi ludzkimi przedstawicielami pozostali żołnierze oraz
naukowcy. A także świetny John C. Reilly jako Hank Marlow, bywalec wyspy od
czasów II wojny światowej. Reilly jest tu prawdziwym comic reliefem, którego
najlepsze teksty niestety można było usłyszeć w zwiastunach filmu.
Kong z historii o nietypowej, niewinnej, ale szczerej
miłości stał się opowieścią o bezsensowności wojny i nieocenianiu nikogo
wyłącznie po pozorach. I w zasadzie nie byłoby w tym nic złego, ale patrząc na
King Konga ani razu nie poczułem jego majestatycznej potęgi. Nie ma większego
problemu z pokonaniem żadnego przeciwnika, jaki stanie mu na drodze, nawet
przerażający wielki czaszkołaz, który ku rozczarowaniu praktycznie nie różni
się niczym od mniejszych wersji, oprócz tego, że dorównuje on rozmiarom Konga.
Nieco brakowało mi świetnego pojedynku King Konga z T-Rexem z poprzedniego
filmu. Rozumiem, że dinozaury mają wieść prym w kolejnych częściach „Jurassic
World”, ale szkoda, że prehistoryczne stwory zamieniono potworami bez żadnego
wyrazu. Samemu Królowi wyspy brak charyzmy czy uwydatnieniu ludzkich emocji,
które przez te wszystkie lata obecności Wielkiej Małpy w kinach były
nieoderwalnym elementem każdego filmu.
„Kong: Wyspa Czaszki” jest zdecydowanie lepszym filmem od „Godzilli”.
To bardzo satysfakcjonujący blockbuster, robiący wrażenie efektami specjalnymi,
pomysłem na opowiedzenie historii na nowo, nie pozwalający nudzić się widzowi
choć przez chwilę. Ale zabrakło tu porządnej reżyserskiej ręki, która
poskładałaby wszystkie klocki w jedną całość. Film cierpi na nadmiar postaci,
których połowa mogłaby się w produkcji w ogóle nie znaleźć. Rozczarowuje także
finałowe starcie, których rozmachem pasowałoby idealne jako pojedynek jakoś w
połowie filmu, bo choć widowiskowe, to ciężko poczuć, że właśnie ważą się losy
nie tylko wyspy, ale także całego świata i wszystko jest w rękach Wielkiej
Małpy. Pomimo tych mankamentów i nienajlepszej próby budowania nowego uniwersum
(nie mogę przeboleć, że ucierpiała na tym druga część „Pacific Rim”), „Kong:
Wyspę Czaszki” ogląda się bardzo dobrze, ale Peter Jackson w 2005 roku ustawił
poprzeczkę na tyle wysoko, że ciężko będzie komukolwiek do niej się zbliżyć.
Ocena: 7/10
foto: Warner Bros. Entertaiment Inc.
0 komentarze