Król Artur: Legenda miecza - recenzja
niedziela, czerwca 11, 2017
Guy Ritchie już trzykrotnie udowodnił, że nie jest tylko
mistrzem kina akcji z masą czarnego humoru, ale miał także pomysł na
odświeżenie zapomnianych marek. Jego interpretacja przygód Sherlocka Holmesa
była tym, czego fani najsłynniejszego brytyjskiego detektywa oczekiwali. Choć
filmowy Sherlock różnił się od książkowego, to ciężko było nie docenić
odświeżoną formę klasyku Conana Doyle’a. Równie spektakularny powrót na ekrany
zaliczył serialowy pierwowzór, czyli „Kryptonim U.N.C.L.E.”, gdzie Ritchie
połączył staroszkolne kino szpiegowskie rodem z wczesnych Bondów z kampem i
pastiszem tego gatunku. Zbliżający się do pięćdziesiątki reżyser porzucił
(zapewne tylko na chwilę) filmy akcji na rzecz opowiedzenia dobrze wszystkim
znanej historii o Królu Arturze i Rycerzach Okrągłego Stołu. Film do polskich
kin wchodzi z ponad miesięczną obsuwą w porównaniu do premiery amerykańskiej i
wszystko wskazuje na to, że „Król Artur: Legenda miecza” będzie jedną z
najbardziej spektakularnych finansowych klap 2017 roku. Czy słusznie?
Po pokonaniu armii złego czarnoksiężnika Mordreda (Rob
Knighton) przez króla Uthera (Eric Bana) dochodzi do zamachu stanu, którego
prowodyrem jest jego brat, książę Vortigern (Jude Law). Jedynym ocalałym
królewskiej krwi jest syn Uthera Artur, który trafia pod opiekę kurtyzany.
Nieznający swojego pochodzenia młody Artur, wraz z Mokrym Kijem (Kingsley
Ben-Adir) i Back Lackiem (Neil Maskell) parają się drobnymi kradzieżami i
ściąganiem długów dla domu publicznego. Uwagę Artura przykuwa tajemniczy miecz
wbity w skałę, którego wyjąć próbują wszyscy dzielni mężowie z całej Anglii.
Artur wyjmuje miecz ze skały, tym samym poznając swoje dziedzictwo. Obawiający
się przepowiedni król Vortigern organizuje publiczną egzekucję, w której życie ma
stracić Artur. W ostatniej chwili z opresji ratują go ludzie lojalni jego ojcu.
„Król Artur: Legenda miecza” jest filmem na siłę „fajnym”.
Guy Ritchie próbował podejść do arturiańskiej legendy z takim samym brakiem
powagi jak uczynił to w „Sherlocku Holmsie”, czyli nie serwować widzowi po raz
kolejny tej samej, znanej historii i uczynić ją ciekawą dla masowego widza,
gdzie kicz i przaśność mieszała się z powagą opowieści i geniuszem głównego
bohatera. Reżyser najbardziej poległ, gdy wykorzystuje swoje sztandarowe
zabiegi narracyjne, które powtarza do znudzenia przez cały film, przeplatając
to nużącymi, zbyt jawnymi dialogami, teledyskowymi wstawkami czy scenami, które
równie dobrze mogłaby robić za scenki przerywnikowe w jakiejś grze wideo. Gdy
Ritchie po raz trzeci stosuje ten sam zabieg, doskonale znany z filmów heist
movie, który w takim „Ant-Manie” potrafił rozśmieszyć do łez, polegający na
podwójnej narracji, gdzie bohater opowiada co robi, a na ekranie widzimy owe
działania, nie pozostaje nic innego jak ziewnąć po raz kolejny.
Twórca „Przekrętu” nie radzi sobie także na polu czysto
blockbusterowym, nadmiernie wykorzystując spowolnienia, nawet tam, gdy ten
zabieg jest bezcelowy. Film byłby o te kilkanaście minut krótszy, gdyby reżyser
pozwolił swoim postacią poruszać się w naturalny sposób. Inną sprawą są sceny
batalistyczny, których napięcie jest odpowiednio budowane, ale gdy dochodzi co
do czego, można jedynie westchnąć z poczucia rozczarowania. Najlepszym
przykładem tego jest finałowa bitwa, gdzie w co drugim dotknięciu się kling
miecza następuje oślepiający błysk światła. Widocznie takie było zamierzenie
twórców, aby widz nie do końca widział co się aktualnie wyprawia na ekranie.
Sytuację nieco ratują przyzwoite ujęcia krajobrazów, które potrafią zachwycić
artystycznością, nawet gdy są wygenerowane za pomocą komputera. Co do samego
CGI, to ma ono lepsze i gorsze momenty. Scenografia wygląda przyzwoicie, ale
gdy postać (jedna ze scen z końcowej walki w całości została stworzona za
pomocą efektów specjalnych) czy zwierzęta (nie zabrakło ogromnego węża) siłą
rzeczy muszą się poruszać, wtedy widać, że przy i tak sporym budżecie, ktoś
poskąpił premii dla studia zajmującego się efektami specjalnymi.
Nie do końca odpowiada mi styl filmu stojący w rozkroku
między średniowieczną opowieścią a fantastyką. Co prawda już sama oryginalna
legenda o Excaliburze zawiera w sobie magiczny pierwiastek, ale twórcy filmu z
jednej strony chcieliby opowiedzieć bardzo przyziemną historię, jak to Artur z
biednego rzezimieszka, posiadającego swoją barwną ferajnę, która co prawda
pasowałaby lepiej do historii o Robin Hoodzie (gdzie jest Lancelot?!), ale
przynajmniej nikt nie zarzuci, że jakaś mniejszość została pominięta, poznaje
swoją przeszłość i staje się rozsądnym i mądrym królem. Zaś z drugiej gdzieś na
horyzoncie cały czas pojawia się magia czy mityczne stworzenia. Jest nawet
scena, która do złudzenia przypomina dowolną grę RPG, gdzie bohater musi
podnieść swój poziom doświadczenia i jest zmuszony walczyć z ogromnymi
szczurami czy wygłodniałymi wilkami. Zresztą Ritchie niejednokrotnie przez cały
dwugodzinny metraż raczy widza pretensjonalnością, fabularnymi głupotami i
nielogicznościami, a nawet zupełnie niepotrzebnymi postaciami, które do
historii nic nie wnoszą, a pojawiają się i znikają w dowolnych momentach.
Robert Downey Jr. pomimo roli Iron Mana, kojarzony jest
także ze świetnego występu w „Sherlocku Holmsie”. Brad Pitt choć zagrał w tylu
genialnych filmach, widzowie wciąż pamiętają jego brawurową rolę w
„Przekręcie”. Dlatego nie wiem, co stało się z Guyem Ritchiem, który tak dobrze
potrafił prowadzić swoich aktorów, bo przy produkcji „Króla Artura” go niestety
zabrakło. Bohaterowie na ekranie grają z okropną emfazą, przywodzącą na myśl
przeszarżowane występy teatralne, a przecież Justin Kurzel pokazał w „Makbecie”
jak można stworzyć teatr na ekranie. Najgorzej wypada Jude Law, któremu
pozostały pewne naleciałości z „Młodego papieża”, ale wyniosłość czy arogancję
zamienił na tani manieryzm, który zamiast strachu wzbudza wyłącznie
politowanie. Przeciwwagą jest Charlie Hunnam, który może i aktorsko nie odstaje
od całej reszty, ale jest coś zadziornego, zuchwałego w jego wyglądzie i
zachowaniu, co dodaje mu choć trochę charyzmy. O reszcie pociesznej ferajny
nawet nie ma co pisać, bo ani nie są to zbyt ciekawe osobowościowo postacie,
ani też tacy aktorzy jak Djimon Hounsou, Aidan Gillen i Annabelle Wallis nie
otrzymali szansy, aby jakkolwiek tchnąć ducha w swoich bohaterów.
Jeżeli cokolwiek udało się w „Królu Arturze: Legendzie
miecza” to doskonała ścieżka dźwiękowa, łącząca brzmienia celtyckie ze
słowiańskimi, dająca bardzo udaną mieszankę, która niejednokrotnie potrafiła podnieść
poziom niektórych scen. Ale nawet to nie ratuje klapy jaką jest najnowsza
produkcja Guya Ritchiego.
Ocena: 3/10
foto: Warner Bros. Entertainment Inc.
0 komentarze