Baby Driver - recenzja

piątek, lipca 07, 2017


Wszystko zaczęło się w 2003 roku, kiedy to szykujący się do swojego pierwszego wielkiego dzieła Edgar Wright nakręcił teledysk do utworu „Blue Song” grupy Mint Royale. Klip opowiadał o ekscentrycznym kierowcy gangu rabusiów, który w czasie gdy koledzy okradali bank, zwraca na siebie uwagę głośno słuchając muzyki z samochodowego radia. Pomysł ten kiełkował w głowie brytyjskiego reżysera przez długie lata, ale jego rozwinięcie zawsze przegrywało z kolejnymi parodiami z Simonem Peggiem w roli głównej. Ostatecznie Wrightowi udało się przelać pomysł na papier i tak po czterech latach od jego ostatniego filmu do kin ląduje „Baby Driver”, szumnie reklamowany jako produkcja z 100% pozytywnymi recenzjami na Rotten Tomatoes (od jakiegoś czasu już nie).

Baby (Ansel Elgort) jest genialnym kierowcą, którego samochody słuchają się, jakby były częścią niego. W dzieciństwie uległ groźnemu wypadkowi, przez który słyszy denerwujące szumy. W jego chorobie pomaga mu muzyka, do rytmu której synchronizuje całe swoje życie, włącznie z jazdą samochodem. Przez to, że nie zdejmuje słuchawek z uszu, początkowo lekceważony jest przez Griffa (Jon Bernthal), Batsa (Jamie Foxx), Buddy’ego (Jon Hamm) i Darling (Eiza González), zatrudnionych przez gangstera Doca (Kevin Spacey) do najcięższych i najniebezpieczniejszych włamań. Po tym jak Baby poznaje w barze Deborę (Lily James), zaczyna marzyć o innym życiu niż ciągłe spłacanie dawno zaciągniętego długu u Doca. Baby będzie musiał wziąć udział w jeszcze jednym skoku, od finału którego będzie zależeć jego życie.


„Baby Driver” to finezyjne połączenie klasycznego heist movie oraz musicalu. Co prawda nikt w tym filmie nie śpiewa (no prawie), ale tańce w rytm muzyki, naiwna, wręcz bajkowa historia oraz wiele przesłodzonych scen sugerują, że nowemu dziełu Edgara Wrighta bliżej do „La La Land” niż „Ocean’s Eleven”. Stylistyka musicalu nie każdemu przypadnie do gustu, ale reżyser nie eksploatuje ją, zmyślnie posługując się jej cechami i wplątując je w kino gangsterskie. Dlatego nie może dziwić, że głównym bohaterem „Baby Drivera” jest muzyka. Utwory z lat 70., 80., a nawet 60. obecne są prawie przez cały film, czyli zawsze w momentach, kiedy Baby ma założone słuchawki (a rzadko kiedy je zdejmuje). To właśnie muzyka nadaje ton i tempo filmowi, niezależnie czy Baby prowadzi samochód uciekając na autostradzie przed policją, czy jeden z członków ekipy otworzył ogień do niczego niespodziewających się oponentów, kawałki zawsze idealnie synchronizowane są z tym, co aktualnie dzieje się na ekranie. Rzadko kiedy widzi się taką perfekcję, ale montażyści dźwięku zasługują na wszelkie pochwały i nagrody, bo odwalili kawał doskonałej roboty, do której nie tylko będzie powracać się po latach z uśmiechem na ustach, ale również wyznaczając kierunek kolejnym tego typu produkcjom.

Dopieszczenie aspektów dźwiękowych do perfekcji odbiło się niestety na prostym i nieporywającym scenariuszu. Edgar Wright nigdy nie miał lekkiego pióra, co było też jednym z mankamentów kinowych przygód Ant-Mana, z których najlepiej pamięta się żarty. Gagów w „Baby Driver” jest jak na lekarstwo, humor jest bardzo stonowany, a reżyser bał się, że nieco ostrzejsze żarty sytuacyjne mogłyby zburzyć synergię łączącą obraz z dźwiękiem. Przez to bardzo udane żarty ze zwiastuna, w samym filmie już nie działają i nie można zrzucić tego na garb ich znajomości, a zwyczajnie humor został źle rozłożony. Nawet sama płaszczyzna heist movie nie została tu należycie wykorzystana, choć zobaczenie napadu ze strony (nie)zawsze przygotowanego do odjazdu kierowcy jest ciekawym punktem odniesienia.


Sporym problemem okazuje się także rozwleczony trzeci akt filmu, kiedy to bohaterowie mają zrobić skok życia. Sam napad trwa zaskakująco krótko, a to co się po nim dzieje wydaje się wyłącznie przeciąganiem finału, żeby jeszcze przez te kilkadziesiąt minut pobawić się muzyką. Wtedy najbardziej uderza naiwność i brak logiki w scenariuszu, kiedy to główny bohater wydaje się działać spontanicznie, choć później reżyser zdaje się sugerować, że jest on nie tylko geniuszem kierownicy, ale także intryg. Nie brakuje wtedy zupełnie absurdalnych poświęceń w imię miłości. Cóż, taka konwencja musicalu. Gdyby jeszcze sam wątek miłośny między Baby a Deborą jakkolwiek działał, ale przez większość filmu nie czuć między bohaterami chemii.


Edgar Wright ma wyśmienitą rękę do kręcenia pościgów. Sceny gdzie samochody osiągają lekką stopą 200 km/h przywodzą na myśl najlepsze gonitwy z serii „Szybcy i wściekli”. Reżyser uskutecznia tu prawdziwy samochodowy balet, pokazując swoje możliwości już w początkowej scenie, gdzie akrobacje wozów dosłownie zapierają dech w piersi. Niezależnie, czy pościgi oświetlone są naturalnym światłem słonecznym, czy punktowymi lampami przy ferii niebiesko-czerwonych policyjnych świateł, ujęcia zawsze wyglądają perfekcyjnie. „Baby Driver” to więc nie tylko uczta dla ucha, ale również i oka.


Również aktorsko film stoi na wysokim poziomie, tym bardziej gdy weźmie się pod uwagę, że scenariusz przedstawia posągowych bohaterów, których charakterystyka jest prosta, a ich motywacje nie zmieniają się wraz z rozwojem fabuły. Tacy aktorzy jak Kevin Spacey i Jamie Foxx robią więc co mogą, aby ich postacie pozostały w pamięci widzów. Spacey jest więc gangsterskim Frankiem Underwoodem, zaś Foxx zalicza najlepszą kreację od czasów „Django”. Co prawda Bats jest nieco za bardzo irytujący, przez jego narwany charakter, niepokojący pociąg do morderstw oraz braku zaufania do reszty ekipy, ale aktor buduje swoją postać na prostych gestach, które idealnie działają w tego typu kinie. Nie wykorzystano za to w ogóle potencjału Jona Hammy, którego głównym zadaniem jest ładnie prezentować wraz z Elizą Gonzalez w jednym kadrze, oraz Jona Bernthala, który znika zaraz po początkowej scenie. Ansel Elgort sprawdza się jako małomówny kierowca, ale w momencie gdy zrzuca z siebie maskę przestępcy, aktor zaczyna grać jak w kolejnym młodzieżowym dramacie, co już tak dobrze nie działa.


Po przedpremierowym 100% wyniku na Rotten Tomatoes, oraz bardzo optymistycznych reakcjach sądziłem, że „Baby Driver” będzie prawdziwym objawieniem nie tylko tego sezonu letniego, ale także kilku poprzednich. Nic takiego jednak się nie wydarzyło, a najnowsza produkcja Edgara Wrighta za bardzo chwieje się w posadach, oferując dynamiczne i dające frajdę kino akcji skrzyżowane z musicalem, ale niepozbawione wielu wad, które można było wyeliminować na etapie produkcji. Kluczem do odpowiedniego odbioru filmu wydaje się brak oddziaływania kampanii marketingowej oraz pozytywnych recenzji. Dałem ponieść się tej fali, przez co ostatecznie nieco na filmie się rozczarowałem, ale to nadal kawał bardzo dobrego kina, które warto przeżyć, chociażby aby zobaczyć, jak w genialny sposób można wykorzystać muzykę oraz dźwięki otoczenia w ilustrowaniu kolejnych scen akcji.

Ocena: 7/10

foto: Sony Pictures Entertainment Inc.

Przeczytaj także

0 komentarze

Popularne posty

Polecany post

Blade Runner 2049 - recenzja

Popularne posty