To przychodzi po zmroku - recenzja
wtorek, lipca 11, 2017
Raz na jakiś czas do kin trafiają niezależne,
niskobudżetowe, arthousowe horrory. Nie mają one rywalizować z najgłośniejszymi
produkcjami pokroju „Obecności” i nie prześcigają się w coraz to bardziej
niedorzecznej ilości jump scare'ów, czy fabularnie gnając do pozornie
szczęśliwego finału dla bohaterów. Takie perełki jak „Zło we mnie”, czy
pojawiający się w polskich kinach zaledwie miesiąc po amerykańskiej premierze „To
przychodzi po zmroku” to najlepsi przedstawiciele tego nurtu, obok których nie
można przejść obojętnie.
Paula (Joel Edgerton) wraz z żoną Sarah (Carmen Ejogo) i
nastoletnim synem Travisem (Kelvin Harrison Jr.) poznajemy w momencie, gdy
zostają zmuszeni pożegnać się z dziadkiem Budem (David Pendleton), któremu zostały
ostatnie chwile życie zanim całkowicie podda się chorobie, która zdziesiątkowała
ludzkość, zmuszając ocalałych do ukrywania się poza metropoliami. Paul przy
pomocy syna pozbawia starca życia, aby ten nie przemienił się w monstrum i nie
zaraził reszty rodziny. Wkrótce po tym wydarzeniu do ich domu włamuje się Will
(Christopher Abbott), tajemniczy mężczyzna, który twierdzi, że szukał
pożywienia, aby wrócić do rodziny z zasobami, dzięki którym przetrwają kolejne
trudne tygodnie. Początkowo nieufny Paul postanawia zaufać mężczyźnie i pomóc
jego rodzinie.
„To przychodzi po zmroku” nie jest filmem widowiskowym,
nastawionym na ciągłe straszenie. To bardzo wyciszona i spokojna produkcja, w
której niewiele się dzieje, a strach i niepewność bierze się z niewiedzy. Trey
Edward Shults przedstawia własną wizję wielkiej apokalipsy ludzkości, którą
przez brak ekspozycji, poznajemy pobieżnie z rozmów między bohaterami. Ale każdy
mniej lub lepiej zna konwencje gatunku z zombie w rolach głównych i pewnych
schematów świata przedstawionego nie da się zmienić. Dlatego reżyser nie traci
czas na wyjaśnianie nowych reguł rządzących się tym światem, a nam musi
wystarczyć kameralna historia kilku osób, którzy tworzą swoje własne bezpieczne
miejsce w tym niebezpiecznym świecie.
Przerabialiśmy już to w „Z jak Zachariasz” z Margot Robbie i
Chrisem Pinem oraz w „Into the Forest” z Even Rachel Wood, ale żaden z tych
filmów nie potrafił odpowiednio wykorzystać ram, w których została zamknięta
opowieść. Ostatecznie filmy te chwiały się pod własnym ciężarem, doprowadzając
opowieść do mało satysfakcjonującego finału. Historia w „To przychodzi po
zmroku” nie jest nastawiona na końcowy zwrot akcji. Reżyser nie śpiesząc się przedstawia
kolejnych bohaterów, przypominając na każdym kroku, w jakim świecie przyszło im
żyć. Ciągłe zagrożenie, nieufność wobec innych osób, nadmierna ostrożność, a do
tego najmniejszy błąd mogący kosztować życie całej rodziny, a wszystko to
podszyte niepewnością jaką przynosi ze sobą każdego dnia zachodzące słońce. To
nie walka z zarażonymi jak z „The Walking Dead” jest tu najważniejsza, a
codzienne przetrwanie i desperackie zapewnienie rodzinie bezpieczeństwa. Trey
Edward Shults dokonuje wiwisekcji ludzkiej psychologii, która poddana jest
ciągłemu napięciu i zdenerwowaniu, dając nam odpowiedź, jak daleko jest w
stanie posunąć się człowiek przy ochronie własnej rodziny i czy można przy tym kierować
się resztkami ludzkiej moralności i etyki.
Głównym bohaterem filmu nie jest wcale głowa rodziny Paul,
ale jego syn Travis. Wchodzący w dorosłość nastolatek nie tylko będzie musiał
dzielić obowiązki z ojcem, ale poradzić sobie z burzą hormonów oraz z nocnymi
koszmarami, przez które chłopak popada w obłęd. Relacje ojcowsko-synowskie
zostały odpowiednio wyważone, przez co Travis nie irytuje swoim nielogicznym
zachowaniem. Równie sprawnie reżyser radzi sobie z myleniem tropów mieszając
oniryzm z rzeczywistością. Jedynie wątek dojrzewania płciowego został
potraktowany po macoszemu i gdy wydaje się, że Travis zbliży się do żony Willa,
Kim (Riley Keough), reżyser po raz kolejny serwuje problemy swoim bohaterów,
tym samym nie doprowadzając tego motywu do końca.
Najnowsze dzieło Treya Edwarda Shultsa swoją konstrukcją, tempem i tonem
najbardziej przypomina „Zło we mnie” Oza Perkinsa. W obu filmach liczy się
przede wszystkim atmosfera grozy i ludzka psychologia podparta wyrazistymi
postaciami, na których szybko zaczyna nam zależeć. Dzięki prostemu budowaniu
atmosfery poprzez oszczędne wykorzystywanie światła i jeszcze lepszego
korzystania z cienia, film dosłownie wgniata w fotel, nie pozwalając oderwać
wzroku od ekranu. Ogromna w tym też zasługa świetnego Joela Edgertona, który po
wielu mniej lub bardziej udanych wielkich produkcjach, zaczął grywać w
mniejszych filmach z korzyścią dla jego talentu. Jednak całą uwagę kradnie dla
siebie Kelvin Harrison Jr., który bezbłędnie potrafił ukazać wszelkie emocje i
niepewność swojego bohatera.
„To przychodzi po zmroku” nie zmieni sposobu na jaki
patrzymy na gatunek horroru, ani nie dodaje na tyle dużo do motywu przetrwania
w apokaliptycznym świecie, aby przestać oglądać kolejne sezony „The Walking
Dead”, ale to kawał trzymającego przez półtorej godziny kina, które długo nie
daje o sobie zapomnieć.
Ocena: 9/10
foto: materiały prasowe
0 komentarze