Valerian i Miasto Tysiąca Planet
piątek, sierpnia 04, 2017
O „Valerianie i Mieście Tysiąca Planet” stało się głośno za
sprawą gigantycznego, nawet jak na standardy Hollywood, budżetu filmu. Ponad
177 mln dolarów wydane przez Luca Bessona na film jego marzeń, to kwota niebagatelna,
którą po porażce takich potencjalnych hitów jak „John Carter” czy najnowszy
„Ben-Hur”, największe filmowe studia nie są skłonne od tak wydawać. Reżyser
„Piątego Elementu” jednak postawił na swoim i udało mu się nakręcić taki film,
jaki chciał. „Valerian i Miasto Tysiąca Planet” to najdroższa europejska
produkcja w historii. Czy dzięki takim pieniądzom francuski reżyser choć trochę
zbliżył się do rozmachu i widowiskowości „Avatara”?
Major Valerian (Dane DeHaan) wraz ze swoją partnerką
sierżant Laureline (Cara Delevingne) są najlepszymi agentami jakimi dysponuje
ludzkie wojsko w całej galaktyce. Zostają wysłani na misję przejęcia bardzo
ważnego transpondera z rąk nielegalnego handlarza. Jednak nie tylko oni próbują
zdobyć cenny ładunek. Wkrótce Alfa – wielorasowe sztuczne miasto będące centrum
polityczno-ekonomicznym dla wszystkich znanych ras we wszechświecie – zostaje zaatakowane
przez tajemniczą rasą, której zależy na zdobyciu transpondera. Valerian wraz z
Laureline ruszają ich śladem nie wiedząc, że spisek sięga samej góry.
„Valerian i Miasto Tysiąca Planet” jest filmem chaotycznym,
zbudowanym z niepasujących do siebie elementów, złożonym z zupełnie odrębnych
serialowych odcinków, które fabularnie ze sobą się nie zazębiają. Film niemal w
całości jest jedną wielką ekspozycją, w której Luc Besson próbuje upchać z
komiksowego pierwowzoru jak najwięcej zawartości, robiąc tym samym podstawkę
nie tylko do stworzenia trylogii, ale całego uniwersum. Reżyser w swoich
ekspozycyjnych próbach jest na tyle nieporadny, że nie potrafi w ciekawy sposób
przedstawić bogatego świata z komiksów Pierre’a Christina i Jean-Claude’a Mézières’a. Co z tego, że film
zachwyca wizualnie, pieszcząc zmysł wzroku feerią barw, interesującym projektem
poszczególnych kosmicznych ras czy gabarytami tytułowego miasta, jak nie tworzy
wokół tego żadnej podbudowy, żeby to wszystko uwiarygodnić. Pomijając już fakt,
że w wykreowanym przez niego świecie brakuje realizmu, gdzie wszystko mieni się
pięknymi barwami, a nawet opuszczone pomieszczenia gdzieś pośrodku wielkiej
stacji wyglądają zbyt sterylnie, to Alfa jak i inne odwiedzane planety niczym
szczególnym nie intrygują.
Luc Besson wiele środków i sił poświęcił na tanie
efekciarstwo, doprowadzając je niekiedy do nieznośnej pretensjonalności. Francuski
reżyser najwyraźniej zachłysnął się możliwością zrealizowania wymarzonego filmu
z dzieciństwa, co niestety odbiło się na produkcji tego dzieła. W filmie jest
wiele nietrafionych pomysłów realizacyjnych, które najbardziej odbijają się na
i tak słabo napisanym scenariuszu. „Valerian” to ciągła akcja, gdzie przestojów
na wzięcie oddechu jest niewiele, przez co film nie wzbudza żadnych emocji, bo
zagrożenie dla życia bohaterów praktycznie nie istnieje, a stawiane przed nimi
przeszkody o wiele bardziej sprawdziłby się jako główny wątek jednego z
kolejnych odcinków serialu, nie zaś fabularnej produkcji kinowej, w której cały
środek złożony jest z takich sztucznych, acz rozbudowujących świat zapychaczy.
Przez to finał przychodzi nagle i niespodziewanie, a w i tak zbyt długim
filmie, na zakończenie głównego wątku Luc Besson nie zostawił sobie zbyt wiele
czasu, przez co coraz bardziej zaczyna potykać się w całej logice, tworząc
coraz to więcej absurdów i głupot fabularnych. Sprawia to, że sens i morał
historii został za bardzo spłycony, przez co finał staje się niewystarczająco satysfakcjonujący.
Film zawodzi również warstwą aktorską. Major Valerian w
założeniu miał być zawadiackim, pewnym siebie i brawurowym super żołnierzem.
Wcielający się w tę rolę Dane DeHaan zupełnie nie podołał zadaniu. Pomijając
już fakt, że 31-latek samym wyglądem nie potrafi przekonać, że jest najlepszym
agentem, to nawet się tak nie zachowuje. Wraz z Laureline podejmują decyzję
jakby ledwo co zdołali ukończyć pierwszy rok akademii, a nie będąc bardzo
doświadczonymi agentami, na barkach których spoczywają losy wielu ras w
galaktyce. I tak najgorsze w tym wszystkim są nieudolne próby poderwania swojej
partnerki. Między aktorami nie ma żadnej chemii, a mimo wszystko Luc Besson z
uporem forsował coraz to bardziej mnożące się wspólne miłosne sceny między
DeHaanem i Carą Delevingne, z okropnym końcowym monologiem sierżant Laureline o
tym, że największą silą jest miłość. Parę lat temu takie same wnioski próbował
wcisnąć nam Christopher Nolan i zbyt dobrze na tym nie wyszedł.
Mimo wszystko najmocniejszą stroną filmu została Cara
Delevingne. Choć francuski reżyser używa brytyjskiej modelki jako obiektu
seksualnego (zresztą nie tylko jej), to Delevingne nie zadowala się rolą ponętnie
wyglądającej lalki i tworzy postać z krwi i kości, wyraźnie o klasę wyżej niż pozostali
aktorzy. Brytyjka jest przekonująca w swojej roli i aż żal, że Besson zmarnował
tak dobrze wykreowaną przez Carę Delevingne postać do bycia zaledwie
pomocnikiem Valeriana. Sierżant Laureline zasługuje na własny film, bez udziału
swojego partnera.
Zmarnowano także postacie drugoplanowe na czele z Clivem
Owenem. Jako wątpliwy moralnie Admirał Arun Filitt pojawia się tylko parę razy
i ciężko zaliczyć te występy do udanych. To stereotypowy dowódca, któremu w
końcówce próbowano nadać niejednoznaczności, ale ani scenariuszowo ani aktorsko
ta postać nie odbiega od schematów. Podobać się za to może Ethan Hawke jako
kaprawy właściciel klubu go go. Już samą charakteryzacją aktor wzbudza
ciekawość, podtrzymując ją cwaniackim charakterem. Ciężko też przejść obojętnie
obok występu Rihanny, ale to nie ze względu na wartą uwagi rolę artystki, co
jej podlany seksem występ sceniczny. Co prawda nie ma on żadnego fabularnego sensu,
ale to element nastawiony na cieszenie oczu męskiej części widowni.
Budżet filmu widać przede wszystkim w stojących na wysokim
poziomie efektach specjalnych. Filmowy świat niemal w całości został stworzony
na ekranach komputerów, ale to w niczym nie przeszkadza, aby rozkoszować się
jego pięknem. Bessonowi i ekipie od efektów specjalnych nie udało się uniknąć
paru wpadek, jak wyraźne granie aktorów na zielonym tle czy nie zawsze jakościowych
CGI postaci, to w ogólnym rozrachunku ciężko tu się do czegokolwiek przyczepić.
Film robi ogromne wizualne wrażenie, ale szkoda, że nic więcej za tym nie
idzie.
Luc Besson najlepszy okres ma za sobą. Lata 90. w których
zasłynął „Leonem Zawodowcem” czy „Piątym Elementem” już dawno minęły, a obecnie
francuski reżyser nie potrafi znaleźć swojej niszy, choć próbował z gangsterską
komedią, akcyjniakiem sci-fi czy teraz kinem nowej przygody zmieszanym ze space
operą skierowaną niestety do nastolatków. „Valerian i Miasto Tysiąca Planet”
jest filmem wydmuszką, kiepsko zrealizowanym, z pozbawioną emocji historią, do
tego słabo zagraną i z całą masą większych i mniejszych problemów
ekspozycyjno-inscenizacyjnymi. Najnowsza produkcja Luca Bessona mogła być nowy,
europejskim „Avatarem”, ale zamiast tego dostaliśmy kiepskie kino młodzieżowe.
Panie Cameron, rób pan nadal swoje, zagrożenie rozleciało się na kawałki zanim
weszło w ziemską atmosferę.
Ocena: 4/10
foto: materiały prasowe
0 komentarze