Atomic Blonde - recenzja
wtorek, sierpnia 01, 2017
Pierwszy „John Wick” przypomniał widowni jak to jest bawić
się na filmie akcji klasy B. Zapomniane kino, które swoje sukcesy odnosiło
głównie w latach 80. i 90., okazało się być powiewem świeżości przy kolejnych
częściach „Szybkich i wściekłych”, czy taśmowo kręconych produkcji z Jasonem
Stathamem. W „Johnie Wicku” nie chodziło o ratowanie świata, a o osobistą
vendettę głównego bohatera. Przyziemne motywacje pozwalały twórcom skupić się
przede wszystkim na krwawej, widowiskowej i bezkompromisowej akcji. Po sukcesie
pierwszego „Johna Wicka” stało się jasne, że wcześniej czy później musi powstać
kobieca wersja. Gdy świat super zabójców szykuje się na stworzenie uniwersum z
prawdziwego zdarzenia, David Leitch, jeden z dwóch reżyserów pierwszej części
Wicka, prezentuje Johna w spódnicy. Czy Atomowa Blondynka ma szansę w starciu z
legendarnym już Johnem Wickiem?
Agentka MI6 Lorraine Broughton (Charlize Theron) zostaje
wysłana do Berlina Wschodniego aby odzyskać skradzioną listę agentów, która na
nowo może napędzić zimną wojnę na kolejne dziesięciolecia. Na miejscu
współpracować ma z Davidem Percivalem (James McAvoy), nieco szalonym i
zdziczałym agentem od lat działającym na tym terenie. Od początku przyjazdu do
wschodniej części Berlina Lorraine obserwowana jest przez tajemniczą kobietę (Sofia
Boutella). Dla agentki misja ma wymiar osobisty, gdy za listę zginął inny
agent, a prywatnie jej kochanek James Gasciogne (Sam Hargrave). Jedynym tropem
do znalezienia listy jest agent Stasi Spyglass (Eddie Marsan).
Porównania „Atomic Blonde” do „Johna Wicka” nie mają żadnego
sensu, bo to dwa zupełnie inne filmy. Najnowsza produkcja Davida Leitcha opowiada
historię w duchu przygód Jamesa Bonda, która rzeczywiście mogłaby mieć miejsce.
Nie jest to więc istny balet śmierci z widowiskowymi strzelaninami i pościgami.
„Atomic Blonde” stawia na chłodny realizm, gdzie agenci nie są w stanie
wytrzymać morderczych pojedynków na pięści i elementy otoczenia przez długie
godziny, a jedna kulka wystarczy, aby pozbyć się przeciwnika. Ma to swoje
oczywiste zalety, bo odtworzenie stylistyki i klimatu samego już końca zimnej wojny
wyszło twórcom zaskakująco dobrze, ale cierpi na tym tempo i ton akcji, który w
wielu momentach niebezpiecznie skręca w kierunku „Szpiega” z 2011 roku.
„Atomic Blonde” bardzo chce opowiadać poważną i mroczną
historię, która rozgrywa się na zapleczu medialnych wydarzeń, ale mająca
kluczowy wpływ na jej przebieg. Jednak to scenariusz okazuje się kulą u nogi
całej produkcji. Film rozkręca się powoli, więc jeżeli ktoś oczekuje
nieustannej akcji, to szybko się zawiedzie. Ta choć świetnie zainscenizowana, z
miłą dla oka choreografią walk, do tego z trwającym ponad 10 minut genialnym
mastershotem, nie cieszy tak jak brutalna rozwałka w „Johnie Wicku”. Jest
brutalnie i krwawo, ale bez żadnego błysku czy dodatkowej dynamiki, chociażby w
jedynie poprawnym montażu. Sytuację ratuje co prawda wpadający w ucho
soundtrack złożony z wielu popowych, dyskotekowych i rockowych hitów z tamtej
epoki, ale nie zawsze poszczególne utwory zostały odpowiednio dobrane do tego,
co aktualnie widać na ekranie. Mimo wszystko to kolejny po Baby Driver film tak
mocno stawiający na warstwę audio.
Nie lepiej jest z fabułą, która początkowo obiecuje wiele
zwrotów akcji, bo już na początku główna bohaterka słyszy od swojego
przełożonego, żeby nie ufała nikomu. Ta zapowiedź wielu zdrad nijak nie ma się
do późniejszych wydarzeń, bo David Leitch zbyt szybko sugeruje widzowi, komu
tytułowa bohaterka nie powinna ufać. Wpakowanie do zakończenia paru zwrotów
akcji nie ratuje i tak już mizernie napisane bez polotu scenariusza.
Problemem okazują się również kiepsko napisane postacie. Charlize
Theron jako opanowana, bystra i zabójczo skuteczna agentka robi wszystko co
może, aby uwiarygodnić swoją postać. Jednak jedynym pomysłem twórców na tę
bohaterkę okazuje się chłodne spojrzenie i palenie papierosa za papierosem.
Aktorka imponuje swoim seksapilem, nie tracąc go nawet podczas krwawych
strzelanin, ale już we wspólnych, gorących scenach z Sofią Boutellę brakuje
wymaganej pikanterii. Inna sprawa, że między aktorkami nie ma zbyt wiele
chemii, a sama postać tajemniczej kobiety została zmarnowana.
„Atomic Blonde” jest filmem, który nie wzbudza emocji, ani
tym bardziej nie zależy widzowi na życiu bohaterów. To wyłącznie dobrze
zrealizowany, zrobiony ze stylistycznym pomysłem i konsekwencją akcyjniak,
który został położony już na etapie scenariusza. Problemów filmu nie ratuje ani
magnetyczna Charlize Theron, ani elektryzująca muzyka. Teraz już wiadomo czemu
David Leitch został zastąpiony przez Chada Stahelskiego przy produkcji
pierwszego „Johna Wicka”. I można zacząć mieć obawy, czy obsadzenie Leitcha
jako reżysera „Deadpoola 2” było dobrym krokiem.
Ocena: 5/10
foto: materiały prasowe
0 komentarze