Barry Seal: Król przemytu - recenzja
piątek, sierpnia 25, 2017
Jeszcze parę lat temu Tom Cruise był synonimem dobrej
rozrywki. Kolejne części „Mission: Impossible” czy zaskakująco udane sci-fi jak
„Niepamięć” i „Na skraju jutro” przywróciły blask nadszarpniętej, nie tylko
przez kiepskie role, renomie 55-letniego aktora. Nie trwało to jednak długo, bo
Cruise przypomniał o swoich słabszych czasach za sprawą drugiej części przygód Jacka
Reachera i zupełnie nieudanemu startowi „Dark Universe” od Universal Pictures.
Po trzech latach aktor kina akcji znów podjął współpracę z Dougem Limanem. Czy
„Barry Seal: Król przemytu”, stworzony w konwencji „Wilka z Wall Street” czy
„Rekinów biznesu”, udał się tak samo dobrze jak „Na skraju jutra”?
Film opowiada prawdziwą historię Barry’ego Seala (Tom
Cruise), genialnego pilota, który zaczął latać gdy miał piętnaście lat. Po
powrocie z Wientamu, Seal zaczął przemycać kubańskie cygara na teren Stanów
Zjednoczonych. CIA zaimponowane zaradnością pilota nawiązuje współpracę z
Barrym. Jego kontaktem jest Monty Schafer (Domhnall Gleeson), zlecający mu
robienie zdjęć podczas przelotu nad terytoriami państw Ameryki Środkowej. W
międzyczasie Barry Seal rozpoczyna wspólny interes z samym Pablo Escobarem,
którego zadaniem jest przemyt narkotyków do USA. Szybko wzbogacający się pilot
zaczyna popełniać coraz więcej błędów, które zagrożą życiu nie tylko jego, ale
również żonie Lucy (Sarah Wright) oraz dzieciom.
Pomimo tego, że historia w „Barry Seal: Król przemytu”
oparta jest na faktach, twórcy zdecydowali się odejść od faktów i przede
wszystkim stworzyć letnie rozrywkowe kino akcji dla masowego widza. U Douga
Limana tytułowy bohater jest tylko narzędziem w jego rękach do opowiedzenia
pewnej niezwykłej historii, w której zamieszany był nie tylko słynny kartel z
Medellin i CIA, ale również FBI, DEA czy nawet Biały Dom z samym Ronaldem
Reaganem na czele. Barry Seal to bardzo ciekawa i niejednoznaczna postać, ale z
filmu niewiele można o nim się dowiedzieć, dlatego twórcy swoją produkcją bardziej
zapraszają widzów do sięgnięcia do Wikipedii czy innej stronie, gdzie będzie
można pogłębić wiedzę.
Film może zyskać popularność nie tylko ze względu na lekką i
przyjemną w odbiorze formę, głównie ze względu na ujęcia stylizowane na
amatorską ukrytą kamerę, dokumentalny wydźwięk czy dynamiczny montaż, ale
również najnowsza produkcja Douga Limana idealnie została wstrzelona między
kolejne sezonu Netflixowego serialu „Narcos”. Choć w serialu postać Barry’ego
Seala się przewija, to jest on jedną z licznych postaci trzecioplanowych. „Barry
Seal: Król przemytu” wypełnia więc jedną z luk serialowej biografii Pablo
Escobara. A jako, że główny bohater kuszony wielkimi pieniędzmi bardzo często
przebywa w Kolumbii, fani serialu odnajdą tu coś dla siebie.
„Barry Seal: Król przemytu” to nie tylko kino akcji z
umiarkowanym i dawkowanym napięciem z obawy o ostateczne losy tytułowego
bohatera, którego w kreacji Toma Cruise nie da się nie kibicować, ale również
całkiem udana komedia, pełna humoru opartego na żartach sytuacyjnych. Niestety
nie wszystko złoto co kartel narkotykowy i Doug Liman nie potrafił zapanować
nad inscenizacyjnym chaosem swojego dzieła. Bogate życie Barry’ego Seala ciężko
przedstawić w niecałym 120 minutowym metrażu, dlatego twórcy skracali jak tylko
mogli, aby tylko w swoim filmie zmieścić jak najwięcej, ale odbyło się to
kosztem harmonii i zbilansowania całej produkcji, która najbardziej doskwiera w
wątkach rodzinnych. Wiele filmów jak wspomniany „Wilk z Wall Street”, „Gold”
czy „Rekiny wojny” kładły mocny nacisk na sferę rodzinną głównego bohatera, tu
raczej służącą za przerywnik od ujawniania kolejnych tajemnic pracy Barry’ego
Seala.
Szkoda w tym wszystkim Sarah Wright, dla której mogła być to
pierwsza wielka rola, wybijająca ją do hollywoodzkiej ekstraklasy, ale
scenarzyści nie dali jej zbyt wiele okazji do wykazania się. Aktorka
przekonująco wypada u boku Toma Cruise, ale jej rola została sprowadzona
głównie do seksownej żony zakładającej najdroższą biżuterię i najmodniejsze
ubrania, w których niańczy trójkę ich dzieci. Również Domhnall Gleeson jako
agent CIA sprawdza się tylko połowicznie. Charakterystyczny Brytyjczyk już w
wielu filmach imponował swoim aktorstwem, tym razem nie mając prawie żadnej
okazji do zagrania czegoś ponad umiejętności głównej gwiazdy filmu.
Aktorsko nadrabia za to Tom Cruise, dla którego jest to
najlepsza rola od wielu lat. Co prawda w „Barry Seal: Król przemytu” gra samego
siebie, czyli zawadiackiego, zuchwałego, ale zawsze uśmiechniętego i w gruncie
rzeczy pozytywnego bohatera. Tom Cruise wyrobił swoją własną markę skutecznie
ją realizując i nawet jeżeli przychodzi mu wcielić się w prawdziwą postać,
nadal jest tym samym Tomem Cruisem, którego wszyscy doskonale znamy. Dlatego
przeciwnicy aktora mogą kręcić nosem, że Cruise jest mało wiarygodny w tej
roli, ale to za jego sprawą film ogląda się tak dobrze.
W „Barry Seal: Król przemytu” Tom Cruise powraca niejako do
swojej ikonicznej roli pilota, która w 1986 roku wystrzeliła jego karierę w
powietrze. Aktor przez ten czas nie wyzbył się swojej wrodzonej charyzmy, znów
racząc nas swoją najlepszą wersją. Pomimo tego, że film Douga Limana ma parę
potknięć, a sama produkcja nie zabiera nas na hedonistyczną imprezę rodem z „Wilka
z Wall Street”, to „Barry Seal: Król przemytu” jest idealną kinową propozycją
na koniec lata.
Ocena: 7/10
foto: Universal Pictures
0 komentarze