Transformers: Ostatni Rycerz - recenzja

piątek, czerwca 23, 2017


Michael Bay ostatnie dziesięć lat spędził kręcąc aż pięć odsłon „Transformersów”. Nic więc dziwnego, że uznany, ale w pewnych kręgach znienawidzony reżyser, postanowił rozstać się z marką w momencie, gdy piąta część ma stanowić nowe otwarcie dla budującego się na wzór Marvela czy DC Comics uniwersum o robotach z kosmosu. W międzyczasie Bay nakręcił udaną komedię „Sztanga i cash” ze swoim nowym ulubionym aktorem, Markiem Wahlbergiem, oraz niezłe kino wojenne opowiadające o misji w Benghazi, udowadniając że reżyser „Twierdzy” czy „Bad Boys” wciąż może kręcić dobre filmy. Już w trzeciej i czwartej części „Transformersów” czuć było reżyserskie wypalenie, brak pomysłów na rozbudowę serię, oraz chaos narracyjny i inscenizacyjny, a filmy aktorsko bronił osamotniony Wahlberg w „Wieku zagłady”. Czy ostatni film Baya z Transformersami odwróci coraz bardziej pikującą jakość kolejnych odsłon serii?

Historia w filmie rozpoczyna się niedługo po wydarzeniach z „Wieku zagłady”. Zanim jednak znów zobaczymy Optimusa Prime’a (Peter Cullen) czy Cade’a Yeagera (Mark Wahlberg), przeniesiemy się do czasów arturiańskich, gdzie król Artur wraz ze swoimi lojalnymi dwunastoma rycerzami toczy bitwę z nieprzyjacielem. Gdy sprawa dla Anglików wydaje się przesądzona, Merlin (Stanley Tucci) wzywa na pomoc strażników tajemniczego artefaktu, który ów przedmiot przekazują w ręce czarodzieja, samemu stając do bitwy w postaci trójgłowego smoka. W teraźniejszości nie jest o wiele lepiej. Optimus dryfuje po bezkresnym wszechświecie w poszukiwaniu stwórcy Transformersów, zaś militarna grupa na zlecenie rządu poluje na pozostałe Autoboty i Decepticony. Jednemu z nich pomaga nastoletnia Izabella (Isabela Moner), która zostaje uratowana przez Cade’a i Bumblebee (Erik Aadahl) po ataku wspólnych sił wojska i owej grupy. Yeager wraz z Jimmym (Jerrod Carmichael) prowadzi złomowisko, w którym Autoboty mogą znaleźć bezpieczne schronienie. Ich tropem podąża Megatron (Frank Welker), który pragnie odzyskać laskę Merlina, aby przywrócić dawny blask Cybertronu. Jedyną osobą, która cokolwiek o niej wie jest Sir Edmund Burton (Anthony Hopkins).


„Transformers: Ostatni rycerz” pogłębia wszystkie problemy z poprzedniej części. Już pierwsza scena bitwy na średniowiecznych polach udowadnia, że Michael Bay przekłada efektowność nad efektywnością. Co z tego, że sama bitwa wygląda świetnie na zbyt częstych spowolnieniach, skoro po chwili efekt zostaje zniszczony przez komediową wersję Merlina, któremu nie powierzyłbym nawet spleśniałego kawałka chleba, a co dopiero laski, która jak się później okaże, ma kluczowe znaczenie nie tylko dla całego Cybertronu, ale również dla Ziemi. Doszukiwanie się w tym filmie jakiejkolwiek logiki i tak nie ma sensu. To „Transformersy”, nikt o zdrowych zmysłach nie wybiera się na tę produkcję do kina z myślą doświadczenia interesującej i pochłaniającej historii.

Fabuła jest jeszcze bardziej chaotyczna i przesadzona niż w „Wieku zagłady”. Twórcy już na początku filmu żonglują różnymi miejscami, w których jest całe mnóstwo postaci, które i tak nie będą miały później większego znaczenia. Przez to wszystko idzie się pogubić, bo zanim zostaną zarysowane jakiekolwiek powiązania między postaciami, bo o wiarygodnym ich zbudowaniu nie ma tu absolutnej mowy, twórcy pakują nam do głowy milion różnych wątków, które przez większość filmu w żaden sposób się ze sobą nie spajają. Film jest jeszcze trudniejszy w oglądaniu niż „Dark of the Moon” i „Wiek Zagłady”, bo te przynajmniej potrafiły dostarczyć głupkowatej rozrywki, dzięki której zapominało się o świecie (przyjmując wszystko bezrefleksyjnie lub szukając coraz to większych absurdów), tym razem przez większość filmu spychając efektowne walki na rzecz budowania i tak kiepskiej historii. Jako fan serii, uwielbiający pierwsze dwie części, jest mi zwyczajnie smutno, że Michael Bay doprowadził swoją pretensjonalność do takiego stopnia, że „Transformers: Ostatni rycerz” jest filmem nieoglądalnym.


Najgorsze w tym wszystkim jest to, że twórcy po raz piąty powtarzają te same schematy, zaś świeże pomysły są jedynie marketingowym chwytem. Wspomniana scena średniowiecznej bitwy rozczarowuje, bo jest wyłącznie ekspozycją do wprowadzenia nowego Transformersa i śmiercionośnego artefaktu. Po zapowiedziach wydawało się, że jednym z głównych przeciwników będzie Optimus Prime, lub ktoś go przypominającego, ale nie dość, że rola Optimusa jest tu mocno zmarginalizowana, to do tego jego mroczne oblicze znika równie szybko jak się pojawiło, a przecież to na tyle świetny zabieg, że można zbudować na podstawie tego cały film. Jakby na tym etapie było za mało wrażeń, w pojedynku Optimusa z Bee twórcy serwują podobny zabieg jak słynna „Martha” z „Batman v Supermen: Świt sprawiedliwości”. Po raz jednym z głównych przeciwników zostaje Megatron, który składa swoją drużynę w efektownym montażu na wzór „Legionu samobójców”. Co z tego, skoro połowa jego nowej ekipy ginie już w pierwszym starciu z Autobotami. Pomimo tego, że poznajemy ich imiona, twórcy nie dają nam nawet chwili, aby ich lepiej poznać. Do tego Bay i spółka zupełnie ignorują zakończenie „Wieku zagłady”, gdzie jeden z głównych przeciwników przeżył, ale w „Ostatnim rycerzu” na próżno go szukać. Fabuła po raz kolejny zadaje te same pytania co poprzednia część i gdy wszystko wskazywało na to, ze wreszcie dostaniemy odpowiedź odnośnie stwórców Transformersów. Jedyne na co można liczyć, to krzyżówkę Morrigan z Protosami z serii gier wideo „Starcraft”. W całym tym fabularnym chaosie nie znalazła się nawet minuta, którą można byłoby przeznaczyć na wytłumaczenie kim jest tajemnicza rasa i po co stworzyła Transformersy, a także dlaczego Cybetron jest połączony z Ziemią.


Tym dziwniejsze, że gdy wreszcie dostajemy finałową bitwę, ta zamiast bawić swoim efekciarstwem, wyłącznie męczy długością, pompatycznością i „sprawami większymi od życia”. W bitwie bierze udział tylu bohaterów, że Optimus wbija na imprezę dopiero w połowie. Ludzcy bohaterowie zabierają zbyt wiele czasu Transformersom, że oprócz Bee ciężko się do któregokolwiek przywiązać, a ich relacje z Cadem są nadal tak samo niewiarygodne jak w poprzednim odcinku. Także dinoboty,zostały tu sprowadzone przeważnie do ich dziecięcych wersji, nawet nie wyjaśniając, jakim cudem one się w ogóle narodziły. Jedyną nową ciekawą robotyczną postacią jest Cogman (Jim Carter), sfrustrowany, ale taktowny lokaj Edmunda Burtona. Autobot dostaje sporo ekranowego czasu, a że inteligencją i zachowaniem przypomina Alfreda z możliwościami fizycznymi  Bruce’a Wayne’a z serii o Batmanie, to ciężko od pierwszych chwil nie polubić tego najbardziej humanoidalnego robota w serii.


O nowych ludzkich postaciach nie można niestety napisać niczego pozytywnego. Laura Haddock jako Vivian Wembley miała być nieco starszą i mądrzejszą Megan Fox, ale jest jeszcze bardziej płaska i irytująca niż grająca córkę Yeagera Nicola Peltz z „Wieku zagłady”, a Bay ani myśli zmieniać swoich przyzwyczajeń i po raz kolejny seksualizuje swoją bohaterkę. O jej słownych utarczkach z Cadem lepiej jak najszybciej zapomnieć. Można było mieć nadzieję, że Isabela Moner tchnie nieco życia w tę skostniałą serię, ale twórcy nie dali jej zbyt wiele okazji, aby jej postać poznać i polubić, choć młoda aktorka robi co może. Zupełnym nieporozumieniem jest bohater grany przez Jerroda Carmichaela, który miał być lepszą wersją T.J. Miller z poprzedniczki, ale twórcy tym razem przegapili moment, w który można byłoby go bez żalu uśmiercić. Film aktorsko stoi na tak żenującym poziomie, że już nawet Mark Wahlberg gra na autopilocie, tym razem nawet nie starając się, aby wykrzesać ze swojej postaci coś więcej. Jedynie Anthony Hopkins, który co prawda również gra na automacie, prezentuje aktorstwo wyższych lotów niż pozostała obsada.


„Transformersy” od zawsze stały efektami specjalnymi, przesuwając kolejne granice CGI w kinie. „Ostatni rycerz” reklamowany był jako pierwsza produkcja z serii (i pewnie w historii), w której użyto do kręcenia dwóch kamer IMAX 3D, nagrywających trójwymiarowy efekt w czasie rzeczywistym. Nie wiem na ile to rozwiązanie wspomogło wrażenia, ale piąta odsłona cyklu olśniewa efektami specjalnymi. Od samego początku widać na co poszła zdecydowana większość gigantycznego budżetu, a finałowa bitwa to prawdziwa orgia eksplozji i wybuchów.


„Transformers: Ostatni rycerz” jest filmem wydmuszką, nieoferującym nic po za rewelacyjnie wyglądającą stronę zewnętrzną, ale świecąca pustką w środku. Fabuła zdaje się kręcić w kółko już od poprzedniej części, a pogłębiony chaos narracyjny przez nadmiar wątków, postaci i miejsc akcji nie dostarcza ani trochę zabawy. A przecież w tej serii to zawsze bezkompromisowa rozrywka była stawiana na pierwszym miejscu.

Ocena: 2/10

foto: Patamount Pictures

Przeczytaj także

0 komentarze

Popularne posty

Polecany post

Blade Runner 2049 - recenzja

Popularne posty