Wonder Woman - recenzja

piątek, czerwca 02, 2017


DC Comics wraz z Warner Bros. boleśnie przekonało się, że niełatwo jest powtórzyć wspólny sukces Marvela i Disneya na zbudowanie pełnego barwnych postaci i zaskakujących wydarzeń uniwersum. Choć jestem po tej nielicznej stronie zwolenników „Batmana v Supermana: Świtu sprawiedliwości”, tak „Legion Samobójców” jest filmem złym nawet w wersji reżyserskiej. Jako że w Hollywood potrzebna jest zdrowa konkurencja, tak trzymałem kciuki za powodzenie „Wonder Woman”. Dlatego cieszą przedpremierowe opinie krytyków i dziennikarzy, że jedyna kobieta w składzie Ligi Sprawiedliwości jest bohaterką jednego z najlepszych filmów DC w historii. Tylko czy to naprawdę najlepsza produkcja na licencji DC od czasu „Mrocznego Rycerza” Christophera Nolana?

Diana (Gal Gadot) dorasta na Themyscirze, tajemniczej wyspie Amazonek, którą próżno szukać na mapach, gdzie pod czujnym okiem królowej-matki Hippolity (Connie Nielsen) szkoli się na wojowniczkę. W treningach pomaga jej ciotka Antiopa (Robin Wright). Jej szkolenie przerywa nagłe pojawienie się amerykańskiego żołnierza – Steve’a Trevora (Chris Pine), ściganego przez niemieckie wojska. Jako, że na wyspie uosobieniem wojny jest bóg Ares, Diana wyrusza wraz ze Stevem do pogrążonej w wojnie cywilizacji, aby pokonać odwieczne zło zagrażające całej ludzkości.


„Wonder Woman” jest bardzo bezpiecznym filmem wykorzystującym origin story. Jeżeli liczyliście, że DC pójdzie inną drogą i zaserwuje zupełnie nowe podejście do przedstawiania swoich bohaterów od tego co znamy z filmów Marvela, to się zawiedziecie. Pierwsza godzina to jedna wielka ekspozycja i fani komiksowych produkcji, którzy choć trochę kojarzą postać tytułowej bohaterki, nie znajdują tutaj nic, co przykuje ich uwagę do ekranu. Zresztą miałki scenariusz, pokazujący prawdziwy pazur dopiero w trzecim akcie, jest jedną z najpoważniejszych bolączek filmu. W genezie Diany Prince schemat goni schemat, a sama historia bohaterki nie należy do najciekawszych, tak samo jak wyspa amazonek, na której się wychowała. Sytuacja poprawiają odwiedziny w Londynie oraz na froncie walk, gdzie z oczywistych względów fabuła schodzi na drugi plan, a dostajemy pełnoprawne kino akcji.

Ale zanim do tego dojdzie, po drodze film potyka się przez różne głupotki i nielogiczności fabularne. Miło, że wiemy skąd Diana jest w posiadaniu niezwykłych narzędzi walki, ale gdy bohaterka prezentuje swój nowy strój, znany z „Batman v Superman”, można poczuć się zdezorientowanym. Tak samo, gdy Wonder Woman demonstruje swoją siłę, a kompletnie nikt nie widzi w tym nic nadzwyczajnego. Pierwsze spotkanie z sekretarką Steve’a Ettą (Lucy Davis), powinna posłużyć jako zderzenie dwóch odmiennych światów, kiedy to kobieta bez zastanowienia przyjmuje, że jej szef pojawia się z atrakcyjną, nieco zdezorientowaną i dziką dziewczyną w pełnym rynsztunku. Może i za bardzo się czepiam, ale Marvel potrafi ograniczyć tego typu rzeczy, a mając w pamięci niezrozumiałą miejscami fabułę „Batman v Superman”, „Wonder Woman” jawi się jako film nadmiernie łopatologiczny. Innym przykładem jest śmierć jednej z ważniejszych postaci już na początku filmu. Pomimo takiej tragedii dla amazonek, po walce wszystkie kobiety przechodzą do porządku dziennego. Rozumiem, że zrzucanie na widza tak ciężkiej i przykrej sceny pogrzebu jeszcze zanim właściwa akcja się rozpocznie mogłoby być zbyt kłopotliwe, ale DC cały czas forsuje mroczniejszą stylistykę od swoich konkurentów. „Wonder Woman” nie jest co prawda tak wyprana z kolorów jak filmy Zacka Snydera, ale do realistycznego stylu Marvela również sporo brakuje.


Reżyserka Patty Jenkins nie ma zbyt dobrej ręki do scen batalistycznych. Pierwsza rozgrywająca się na Themyscirze przypomina bardziej rekonstrukcję niż walkę na śmierć i życie. Ogromną przeszkodą okazuje się za niska kategoria wiekowa, przez co w istocie krwawa walka jest tylko zabawą, w której ci źli mają upaść na ziemię w odpowiednim momencie i udawać martwych. Nieco lepiej jest podczas walk na froncie I wojny światowej, ale to w głównej mierze zasługa czci jaką obejmuje Jenkins swoją bohaterkę. Potrafi ona ukazać moc drzemiącą we wciąż niedoświadczonej Wonder Woman, dzięki czemu sceny nabierają potrzebnego blasku. W końcu bohaterka posiada moc równą Supermanowi, co bardzo subtelnie zostało zarysowane przez cały film, gdzie Dianę poznajemy jako 10-letnią dziewczynkę i śledzimy jej drogę aż na sam szczyt jej możliwości.

Film swoje ujście znajduje w finałowej walce, przypominającą nieco rozmachem walkę Batmana, Supermana i Diany z Doomsdayem. Tym razem jednak bohaterka nie może liczyć na pomoc kolegów i musi ze złem rozprawić się sama. Wychodzi jej to jeszcze lepiej niż za poprzednim razem, kiedy to ukradła całe show. Finałowej walce nie brak emocji i widowiskowości, ale największym problemem okazuje się niepotrzebny i tani zwrot akcji, którego można domyślić się w połowie filmu. Do tego dochodzą w całym filmie kiepskie efekty specjalne, a w jednej ze scen, gdzie superbohaterka została w całości wygenerowana komputerowa można by straszyć dzieci po nocach.


Jak zwykle w kinie superbohaterskim i tym razem DC poszło po najmniejszej linii oporu oddając Wonder Woman do obicia bardzo kiepskich przeciwników, bez żadnej psychologii czy głębszej filozofii. Jednym z nich jest Ludendorff (Danny Huston), którego historii zupełnie nie poznajemy. Jest jednym z ważniejszych niemieckich wojskowych, więc twórcy najwyraźniej wyszli z założenia, że to wystarczy, abyśmy nie polubili tej postaci. To taka kiepska krzyżówka Red Skulla i Struckera z filmów Marvela. Drugą niezbyt udaną przeciwniczką jest chemiczka Dr Maru (Elena Anaya). Co prawda dowiadujemy się dlaczego jest zła, ale to mało wiarygodne wytłumaczenie. Sama postać intryguje maską zasłaniającą jej ranę sięgającą policzka i ust, ale to jedyne co ma do zaoferowania. Pozostaje jeszcze wspomniany wcześniej Ares, ale służy on wyłącznie jako manekin do uwolnienia pełni mocy Diany.


Gal Gadot już w „Batman v Superman” udowodniła, że została stworzona do tej roli, teraz tylko to potwierdzając. Jest fantastyczna jako Wonder Woman, pełna charyzmy, werwy i drapieżności, a przy tym bardzo wiarygodna i szczera. Brawa należą się też twórcom, że przy zderzeniu Diany z nieznanym jej dotąd światem, nie zrobili z niej idiotki, która musiałaby polegać na Stevie. Co prawda owe zderzenie służy do paru żartów, ale sam film pozbawiony jest takiej dawki humoru jak przeciętny film Marvela. Towarzyszący jej Chris Pine jest bodaj najlepszą postacią wspierającą, lepszą nawet od Bucky’ego Barnesa jeżeli chodzi o kino superbohaterskie. Aktor nie próbuje rywalizować z Gal Gadot, oddając jej pełne pole do popisów aktorskich. Cieszy również nienachalny wątek romansu między tymi postaciami, który słusznie odnajduje swój finał, bo między aktorami jest niesamowita chemia.


„Wonder Woman” nie jest niczym nowym w kinie superbohaterskim, a i do większości filmów Marvela trochę brakuje, ale solowy film jedynej bohaterki z Ligi Sprawiedliwości daje nadzieję, że DC Comics i Warner Bros. wreszcie obrali odpowiedni kurs i będę potrafili dalej nim podążać. Tym razem znów nie było idealnie, ale jeżeli do „Flasha” znajdą osobę z podobną wizją oraz zapałem co Patty Jenkins, to o tę produkcje będzie można być spokojnym. Oby tylko dobre wrażenie po „Wonder Woman” nie zepsuł Zack Snyder z „Ligą Sprawiedliwością”, bo origin story Diany tylko udowadnia, że lepiej zacząć od poznawania poszczególnych bohaterów, niż rzucać ich razem do jednej produkcji bez odpowiedniego przygotowania. 

Ocena: 7/10

foto: Warner Bros. Entertainment Inc.

Przeczytaj także

0 komentarze

Popularne posty

Polecany post

Blade Runner 2049 - recenzja

Popularne posty