Spider-Man: Homecoming - recenzja

piątek, lipca 14, 2017


Po niezbyt udanym powrocie Spider-Mana z Andrew Garfieldem Sony szukało nowego sposobu na wykorzystanie jednego z najbardziej rozpoznawalnych komiksowych superbohaterów. Fani Kinowego Uniwersum Marvela od dawna domagali się powrotu ikonicznej postaci, która mogłaby zasilić szeregi Avengersów. Negocjacje trwały długie miesiące, ale wreszcie zakończyły się sukcesem, a Spider-Man zaliczył bardzo udany występ w trzeciej odsłonie przygód Kapitana Ameryki. Zaledwie rok po debiucie u Marvela, Człowiek-pająk otrzymał własny film. Machina się kręci, Sony i Disney zadowoleni, zaś fani otrzymali to czego chcieli. ”Spider-Man: Homecoming” to film godny obecnego nurtu w kinie superbohaterskim, ale czy lepszy od filmów z Tobey Maguierem?

Mija kilka miesięcy od bitwy superbohaterów na lotnisku w Lipsku. Peter Parker próbuje wieść normalne nastoletnie życie, ale z niecierpliwością czeka na kolejne wezwanie swojego mentora Tony’ego Starka. W przerwach od zajęć szkolnych rozprawia się z lokalnymi bandytami utrudniającymi życie szarych mieszkańców Queens. Podczas jednej z takich akcji natrafia na przestępców posługującymi się technologią obcych. Spider-Man dowiaduje się, że były przedsiębiorca Adrian Toomes nocą przywdziewa skrzydlaty kostium i wykrada z rządowych placówek sprzęt kosmicznego pochodzenia. Dla Petera Parkera będzie to najważniejszy do tej pory egzamin na członka Avengersów.


Pomimo tego, że „Spider-Man: Homecoming” jest pierwszym solowym filmem o człowieku-pająku w uniwersum Marvela, nie jest to origin story. Twórcy darują nam kolejną opowieść o tym, jak „z wielką mocą wiąże się wielka odpowiedzialność”, a nam pozostaje poznać zaledwie 15-letniego Petera Parkera w pełni świadomego swoich mocy. Brakuje więc dobrze znanych z poprzednich filmów motywów jak ugryzienie pająka, tragiczna śmierć wujka Bena (którego chyba w tym uniwersum nigdy nie było), czy poznawanie i okiełznanie nowych umiejętności. Była to właściwa decyzja włodarzy Marvela, którzy słusznie wyszli z założenia, że każdy lepiej lub gorzej zna genezę Spider-Mana. To pozwoliło zaoszczędzić czas dla rozwinięcie młodzieńczych rozterek Petera Parkera.

Dzielenie szkolnych obowiązków z superbohaterskimi nie jest takie łatwe, dlatego Peter coraz bardziej zaniedbuje szkołę. Ze złotego dziecka mającego przed sobą świetlaną przyszłość staje się mało pilnym uczniem, odsypiający noce, kiedy to powstrzymywał bandytów przed czynieniem zła. Bycie pełnoetatowym bohaterem staje się w pewnym momencie utrapieniem dla nastolatka, kiedy zdaje sobie sprawę, że nie jest na tyle potężny, żeby Avengersi potrzebowali go w swoich szeregach. Gdy dodamy do tego podkochiwanie się w szkolnej piękności Liz (Laura Harrier) oraz dokuczającemu mu Flashowi (Tony Revolori), dostajemy pełnoprawną szkolną dramę. Na szczęście aż sześciu scenarzystów potrafiło odpowiednio pokierować szkolnymi wątkami, że stają się one ciekawym dodatkiem, a nie męczącą i irytującą koniecznością.


„Spider-Man: Homecoming” nie jest zupełnie nową świeżością ani w filmach o człowieku-pająku, ani też w kinie superbohaterskim. Film wykorzystuje dobrze znane schematy, ale ani razu nie czuć, że już gdzieś to widzieliśmy. Ogromną zasługą tego jest komediowa otoczka. Humor skierowany jest bardziej do nastolatków, więc starsi widzowie wciąż pewnie będą lepiej bawić się na dwóch częściach „Strażników Galaktyki”, choć niektóre żarty dają radę, ale dzięki luźnemu tonowi, wydźwięk filmu jest nieco inny od reszty kinowych hitów Marvela. Również samej akcji jest o wiele więcej niż w innych superbohaterskich filmach. Rzadko kiedy Jon Watts daje chwilę wytchnienia zarówno swoim bohaterom jak i widzom, wypełniając niemal cały film wartką i widowiskową akcją, jakby twórcy chcieli w pełni wykorzystać dwugodzinny metraż, nie pomijając niczego co mogłoby być ważne dla postaci Spider-Mana.

Film za to cierpi na nadmiar niepotrzebnych postaci. Po materiałach promocyjnych wydawało się, że Tony Stark (Robert Downey Jr.) będzie bardzo ważną postacią, ale jego rola sprowadza się do łącznika „Spider-Man: Homecoming” z uniwersum Marvela. Raczej w formie znaku informacyjnego, że to produkcja z tego samego świata co Iron Man, Kapitan Ameryka i Hulk dla osób, które mogą poczuć się zdezorientowane kolejnym filmem o Spider-Manie z nowym aktorem. Rozczarowuje także rola Marisy Tomei, seksownej cioci May, której jest zwyczajnie za mało, ale doceniam żarty z jej atrakcyjności. Także postać Donalda Glovera jest marginalna, aktor pojawia się na ekranie zaledwie w dwóch scenach, a jego bohater jest zaledwie drobnym bandytą. Jeszcze gorzej jest z nastoletnimi postaciami. Tony Revolori jako Flash jest niezły, ale zazwyczaj zabiera tylko czas ekranowy. Identycznie jest z Zendayą, która szybko stała się jedną z twarzy tego filmu, ale jej postać wyłącznie irytuje, a szkolne perypetie Petera sporo by zyskały na jej nieobecności.


Drugą stroną medalu jest świetny Tom Holland w tytułowej roli. Uwielbiam Tobey’a Maguire’a jako Spider-Mana, z tym jego wrodzonym introwertyzmem, ale Tom Holland tworzy postać Petera Parkera na miarę naszych czasów. Nie jest więc tylko naukowym geekiem, ale też przykładnym nerdem, prawdziwie zajawionym byciem superbohaterem (o czym dowiadujemy się już na początku filmu), a sam aktor zdaje się być podekscytowany możliwością grania tak ważnej dla komiksowego świata postaci. Parker nie jest jednak odosobniony w swojej walce z przestępczością, bo pomaga mu jego przyjaciel Ned (Jacob Batalon), który już na początku filmu poznaje alter ego Spider-Mana. Co prawda zadaniem Jacob Batalon jest stworzyć jak najlepszego comic reliefa, ale wychodzi mu na tyle sympatycznie, że szybko staje się ulubieńcem, a wspólna chemia z Hollandem tylko służy ich wspólnemu wątkowi. Zaskakująco dobrze wyszedł również wątek miłosny z Liz graną przez Laurę Harrier. Po czteroletniej nieobecności miło po raz kolejny zobaczyć u boku Tony’ego Starka Pepper Potts (Gwyneth Paltrow) oraz Happy’ego Hogana (Jon Favreau).


Absolutnie najlepszą kreacją oprócz Toma Hollanda zalicza Michael Keaton. Aktor po 25 latach wraca do kina superbohaterskiego i znów robi to w najlepszy możliwy sposób. Jego Vulture to jeden z najlepszych złoczyńców w historii kina superbohaterskiego. Jego motywacje od początku są jasne, dzięki czemu jego zło nie bierze się z powietrza, bo nie jest to też zły człowiek, jedynie zaślepiony zabezpieczeniem bytu rodzinie. Idealnie skrojony pod superbohatera z sąsiedztwa jakim jest Spider-Man, Adrian Toomes nie próbuje zniszczyć świata czy nawet całego Nowego Jorku, a wyłącznie jak najbardziej wzbogacić się na kradzieżach. Sam Michael Keaton robi z tą postacią dobry użytek, a obsadzenie go w tej roli było strzałem w dziesiątkę i mrugnięciem okiem do widzów. Do tego z Vulture wiąże się jeden z najlepiej zrealizowanych zwrotów akcji jakie widziałem w kinie superbohaterskim. Sądząc po szmerach na sali nie tylko ja byłem zaskoczony takim obrotem spraw w drugiej godzinie filmu. Żeby w superzłoczyńcach nie było aż tak różowo, dwóch pozostałych łotrów zawodzi. Tinkerer (Michael Chernus) jest zaledwie pomocnikiem Adriana Toomesa, zaś Shocker to koronny przykład, jak nie przenosić komiksowej postaci do kina. Gdy jeszcze w pierwszym Shockerze (Logan Marshall-Green) widać iskrę nadziei na ciekawego złola, nagle pałeczkę po nim przejmuje Herman Shultz (Bokeem Woodbine), okazujący się nudnym i oklepanych zapychaczem.


„Spider-Man: Homecoming” jest tylko lub aż kolejnym dobrym odcinkiem kinowego serialu Marvela. Tym razem dostajemy odświeżone spojrzenie na człowieka-pająka, który nie dość, że jest nastolatkiem, to nie musi zmagać się z największymi zagrożeniami zagrażającymi całej planecie (jeszcze). Jest w tej formule coś odświeżającego, a „superbohater klasy robotniczej” w wykonaniu Toma Hollanda zasługiwał na taki film. Jedna z najlepszych produkcji w Kinowym Uniwersum Marvela? Skoro już nie mogę doczekać się „dwójki”, to odpowiedź może być tylko twierdząca.

Ocena: 8/10

foto: CTMG, Inc.

Przeczytaj także

0 komentarze

Popularne posty

Polecany post

Blade Runner 2049 - recenzja

Popularne posty