Renegaci - recenzja
środa, sierpnia 30, 2017
„Renegaci” wpisują się w mało wyeksploatowany w ostatnich
latach trend, w którym grupa zawadiackich i charyzmatycznych wojaków potrafi
samodzielnie rozstrzygnąć każdy konflikt zbrojny na swoją korzyść. Ostatnio ten
schemat tak dobrze wykorzystywał remake legendarnego serialu „Drużyna A”.
Sarajewo 1995 rok. Grupa pięciu komandosów Navy SEAL,
dowodzonych przez Matta Barnesa (Sullivan Stapleton), dostają zadanie pojmania
serbskiego generała. Po udanej, choć kontrowersyjnej akcji, otrzymują parę dni
wolnego. Stanton (Charlie Bewley) wykorzystuje ten czas na romans z Laurą (Sylvia
Hoeks), kelnerką z miasteczkowego baru. Od niej dowiaduje się, że pod koniec
wojny naziści schowali 27 ton sztabek czystego złota w jednej z wiosek, która
została całkowicie zalana przez partyzantów. Na dnie ogromnego jeziora leży
nieruszone przez nikogo bogactwo, które nie tylko pozwoliłoby wzbogacić się
drużynie komandosów, ale również przywrócić finansową stabilizację pogrążonej w
wojnie Bośni i Hercegowinie.
Jeżeli pierwsze skojarzenia jakie macie z „Renegatami” to
„Złoto dla zuchwałych” czy nieudane „Obrońcy skarbów” George’a Clooneya, to
jesteście w domu. Film reżysera „Epicentrum” odróżnia jednak fakt, że jego
akcja rozgrywa się w czasach nam bliższych niż odległa II wojna światowa. Pomimo
francusko-niemieckiej koprodukcji, twórcy wyraźnie celowali w kino bliższe
hollywoodzkim standardom, więc biedną Bośnię i Hercegowinę przed okrutnymi
sowietami z Serbii ratują dzielni amerykański chłopcy. Trzeba jednak oddać, że
działają oni na zlecenie NATO, współpracując chociażby z SAS, którzy stają się
obiektem kpin dla elitarnych komandosów Navy SEAL. „Renegatom” daleko jednak do
kina wojennego, a nawet ciężko nazwać to pełnokrwistym akcyjniakiem. Oprócz
świetnego otwarcia z udziałem aż trzech czołgów, niewiele tu otwartych
konfrontacji, a nawet w zakończeniu nie ma co oczekiwać wielkiej bitwy z
wojskami złego Petrovicia (Clemens Schick), gdzie patos lałby się z ekranu przy
łopoczącej na wietrze amerykańskiej flagi.
Nasi wojacy, choć genialni w swoich fachu, są tylko ludźmi,
a nie kolejną superbohaterską grupą zdolną do heroicznych czynów. Z jednej
strony cieszy taka przyziemność opowieści, w której chodzi przecież tylko o
łatwy zarobek, nawet jeżeli kosztem prawowitego właściciela ukrytej fortuny. Z
drugiej zaś cierpią na tym bohaterowie, którzy nie wyróżniają się niczym
szczególnym, a film nie pozwala nam ich lepiej poznać, przez co trudno im
kibicować i emocjonować się ich wielkim skokiem. Z całej grupy najbardziej wyróżnia
się dowódca Matt Barnes, który wygląda jakby był wiecznie wkurzony, do tego
rzucający całą masę tak suchych żartów, że lepiej wziąć ze sobą do kina dużą
porcję napoju. Drugą najważniejszą postacią drużyny jest Stanton, stający się
mózgiem operacji wydobycia złota. W przerwach od planowania męczący widzów
kiepskim romansem z Laurą, dla której fortuna jest sprawą osobistą. W ekipie
jest także nieomylny strzelec Porter (Dimitri Leonidas), mózgowiec Ben (Joshua
Henry) oraz zupełnie bezbarwny, potraktowany jako tło dla reszty Duffy (Diarmaid
Murtagh). Twórcy jednak nie wykorzystali potencjału drzemiącego w interakcjach
między bohaterami, przez co bracia broni wydają się raczej kiepską sklejką
kilku stereotypów, nie zaś kumplami, którzy byliby wstanie oddać za siebie
życie.
Film pozbawiony jest wielkich nazwisk w obsadzie, nie licząc
oczywiście jak zwykle genialnego i pasującego do takich ról J.K. Simmonsa.
Aktor w nielicznych scenach daje z siebie wszystko, wyraźnie wybijając się
ponad przeciętne aktorstwo reszty obsady. Zaoszczędzone pieniądze na gaże
pozwoliły twórcom na stworzenie zaskakująco dobrych efektów specjalnych. Po
„Renegatach” nie spodziewałem się, że najmocniejszą ich stroną będą piękne
wybuchy, czy ponad dwudziestominutowa sekwencja rozgrywająca się pod wodą,
gdzie bohaterowie wydobywać będą złoto przy towarzyszących im ruinach byłego
miasta. W żadnym momencie nie widać tu taniości czy tandety, a podwodne wybuchy
robią ogromne wrażenie.
Jednym ze scenarzystów „Renegatów” jest Luc Besson i po
wpadce z „Valerianem i Miastem Tysiąca Planet”, francuski reżyser po raz
kolejny się nie popisał. Prawie cały drugi akt filmu to skrzyżowanie kina
przygodowego z romansem, gdzie ani jedno ani drugie nie działa jak powinno.
Film miejscami za bardzo nudzi, nie rekompensując tego chociażby klasycznym
montażem scen z przygotowań do skoku znanego z każdego heist movie. Przez co
gdy dochodzi do końcowej akcji, widz może czuć się zdezorientowany, bo strzępki
planu które otrzymujemy, wydają się na tyle nieprawdopodobne, żeby udało się to
wszystko zorganizować w zaledwie jedną noc. Dlatego „Renegaci” nie bawią ani
znikomą akcją, ani też ciekawymi bohaterami czy samym skokiem na głębiny
skrywające złoto. To piękna wydmuszka, w którą nieco życia tchnął J.K. Simmons,
ale o której zapomina się zaraz po wyjściu z kina.
Ocena: 5/10
foto: materiały prasowe
0 komentarze