La La Land - recenzja
piątek, stycznia 20, 2017
Damien Chazelle dał się poznać w Hollywood jako wielki
miłośnik jazzu. Za sprawą „Whiplash” ten gatunek muzyki znów zaistniał w kinie
po wieloletnim wygnaniu. Nawet jeżeli ktoś nie przepada za jazzem, to Chazelle
potrafi ukazać go w sposób atrakcyjny dla każdego. W „La La Land” reżyser
uosabia swoje zamiłowanie do sztuki poprzez dwie figury – jedną odpowiadającą
za aktorstwo (w domyśle film), drugą jako muzyka (koniecznie jazzowego), nie
zapominając przy tym odwołać się do złotej ery Hollywood i musicali. „La La
Land” to opus magnum nie tylko Chazelle’a ale także jego aktorów.
Mia (Emma Stone) pracuje w kawiarni na terenie jednego ze
studiów filmowych w Los Angeles. Marzy aby pewnego razu zostać tak wielką
gwiazdą, jak te, które między zdjęciami wpadają na darmową kawę. Nie opuszcza
żadnego castingu, nawet jeżeli mowa o roli w serialu dla nastolatków. Jedynym
życzeniem Sebastiana (Ryan Gosling) jest przywrócenie jazzu w glorii i chwale
poprzez założenie własnego klubu. Tymczasem mężczyzna zmuszony jest grać do
kotleta uwłaczające jego talentowi kolędy w jednej z restauracji. Mia i
Sebastian wpadają na siebie wielokrotnie, a ich spotkania nie zawsze są dla
nich miłe. W końcu rodzi się między nimi uczucie, które dodatkowo napędzi ich
dążenie do spełnienia marzeń.
„La La Land” nie jest typowym musicalowym tworem. Jest tu
dużo muzyki, tańca i śpiewu, ale oprócz świetnej kilkuminutowej sceny otwarcia
na autostradzie, nie ma tu spontanicznych występów znanych z innych
przedstawicieli tego gatunku. Chazelle dba o swoją historię, która
powierzchownie może wydawać się prosta, to niesie ze sobą pokrzepiające
przesłanie. Reżyser spełnił już swój amerykański sen, łącząc dwie dziedziny
które bezgranicznie kocha, a swoim najnowszym filmem chce zachęcić innych aby
realizowali swoje marzenia, nawet gdy kolejne próby okazują się porażką. Ale
też w ostatniej, bardzo wzruszającej scenie poucza, że własne szczęście ma
swoją wielką cenę.
Chazelle już w „Whiplash” pokazał, że potrafi jak nikt inny
prowadzić swoich aktorów, co poskutkowało wieloma nagrodami dla J.K. Simmonsa,
zaś z Miles Tellera wykrzesał taki poziom aktorstwa, którego chyba nikt po nim
się nie spodziewał. Reżyser powtarza to samo w „La La Land”. U niego Ryan
Gosling nie wychodzi po za swoje dotychczasowe emploi pewnego siebie playboya,
czasem poirytowanego i zmęczonego życiem, ograniczającego ukazywanie własnych
emocji, ale Gosling nigdy wcześniej nie był tak dobry. Oglądając kolejne
taneczno-śpiewane popisy aktora ciężko uwierzyć, że nikt nigdy nie sięgnął po
tego rodzaju talent aktora, ale Chazelle wykrzesał już z niego wszystko co
najlepsze. Reżyser nie zapomniał także o komediowym potencjalne Goslinga,
szczególnie w pierwszym akcie filmu, w którym bardzo trafnych, ale i lekkich
żartów nie brakuje. Zachwycam się Goslingiem, ale Emma Stone jest równie
doskonała. Nie ustępuje starszemu koledze zarówno podczas tańca jak i śpiewu,
bo chyba nikt nie ma wątpliwości co do jej talentu aktorskiego. Chazelle
pozwala swoim aktorom być sobą, co skutkuje niezapomnianymi występami na
ekranie.
Nieco inaczej jest z aktorami drugiego planu, którzy wydają
się niewykorzystani. Najbardziej ucierpiał na tym John Legend, który nie ma
zbyt wiele do zagrania, a i tak pojawia się dopiero w połowie filmu. Co prawda
reżyser dał mu do zaśpiewania doskonały utwór, ale to trochę za mało. Także Rosemarie
DeWitt grającą siostrę głównego bohatera można było nieco bardziej wykorzystać.
Za to nie mam pretensji do bardzo małej roli J.K. Simmonsa, bo ta miała na celu
wyłącznie zachowanie ciągłości występów w kolejnych filmach Chazelle’a i ciężko
mieć o to pretensje do reżysera.
Ale „La La Land” to przede wszystkim muzyka, a ta ani przez
chwilę nie przytłacza. Nie zastępuje zwykłych dialogów, a często ma podkreślić
baśniowo-fantastyczne Los Angeles stylizowane lekko na lata 60. i 70. XX wieku.
Dwa utwory, które zresztą mają bardzo zbliżoną do siebie linię melodyczną
przewijają się przez cały film, w pewnych momentach wybrzmiewając w pełnych aranżacjach.
Chazelle dopieścił w najdrobniejszych szczegółach każdy dźwięk, tak aby
idealnie współgrał z tym co widzimy na ekranie, skutkując tym, że „La La Land”
nie tylko doskonale się ogląda, ale jeszcze lepiej słucha.
Chazelle w swoim filmie poukrywał wiele odwołań do złotej
ery Hollywood czy najpopularniejszych musicali z „Deszczową piosenką” na czele,
a także takich hitów jak „Casablanca”, czyniąc z „La La Land” zarówno hołd jak
i pochwałę dla Hollywood, tym samym łechtając bardzo kruche ego osób
zasiadających w oscarowej kapitule, którzy lubią takie ody do klasycznego kina.
Ciężko wyobrazić mi sobie, że Damien Chazelle mógłby
nakręcić jeszcze lepszy film niż „La La Land”. Jest to obraz doskonale
napisany, wyreżyserowany i wyprodukowany, praktycznie bez skaz, będący wielkim
hołdem dla jazzu i Hollywood. Byłbym również zaskoczony, gdybym Ryana Goslinga
zobaczył w jeszcze lepszej roli, bo u Chazelle’a jest prawdziwym człowiekiem
orkiestrą – aktorem, piosenkarzem, muzykiem, wreszcie komikiem. Po „La La Land”
ciężko być w złym humorze, bo to idealna produkcja antydepresyjna, do której na
pewno będę wracał nie raz.
Ocena: 9/10
foto: Lionsgate
0 komentarze