American Assassin - recenzja
piątek, września 15, 2017
W ostatnich latach Michael Keaton stał się gwiazdą pełnego formatu.
Po jego triumfalnym powrocie w oscarowym „Birdmanie” z 2014 roku, zaczął grywać
w ambitniejszych produkcjach jak równie szeroko nagradzany „Spotlight”, czy
nieco gorszych jak „McImperium”. Kwestią czasu było, kiedy kino upomni się o
byłego Batmana i zaoferuje angaż w kolejnej superbohaterskiej produkcji. Choć
„Spider-Man: Homecoming” miał swoje wady, to jedną z niezaprzeczalnych zalet
była rola Michaela Keatona jako głównego antagonisty w kolejnym odcinku
kinowego serialu Marvela. Aktor miał wiele szczęścia wybierając projekty
filmowe, ale jego zmysł wyraźnie zmylił go przy podpisywaniu kontraktu do filmu
„American Assassin”. Czy pomimo kiepskiego akcyjniaka Michael Keaton znów dał
popis swoich aktorskich umiejętności?
Mitch Rapp (Dylan O'Brien) w dzieciństwie musiał uporać się
ze stratą rodziców, którzy zginęli w wypadku samochodowym. Los nie był jednak
dla niego łaskawy i gdy wydawało mu się, że ułoży sobie szczęśliwe życie u boku
ukochanej Katriny (Charlotte Vega), ta ginie w ataku terrorystycznym na plaży w
Ibizie. Mitch Rapp nie zamierza do końca życia użalać się nad sobą i postanawia
na własną rękę wymierzyć sprawiedliwość. Żądny zemsty poprzysięga wyeliminować
wszystkie osoby powiązane ze światowym terroryzmem. Podejmuje współpracę z CIA,
gdzie wdraża go agentka Irene Kennedy (Sanaa Lathan). Wysyła ona Mitcha na
szkolenie do weterana i szanowanego eksperta Stana Hurleya (Michael Keaton). Rapp
od początku wyróżnia się z pośród reszty kandydatów, imponując szybkością,
refleksem i niezwykłą celnością. Już niedługo świeżo upieczony agent będzie
miał okazję do wykazania się, gdy były uczeń Hurleya, tajemniczy Ghost (Taylor
Kitsch), planuje zamach terrorystyczny, który może doprowadzić do wojny między
Iranem a Izraelem.
„American Assassin” jest kolejnym akcyjniakiem klasy B,
które ostatnio Hollywood wypluwa taśmowo. Filmowi bliżej do produkcji z
Seagalem czy van Dammem, przypominający bardziej „Tożsamość zdrajcy”, niż
pełnokrwiste kino akcji z Bournem czy nawet obiema częściami „Johna Wicka” na
czele. Michael Cuesta, który ma doświadczenie w tego typu produkcjach, nie
oferuje widzom niczego, czego wcześniej by nie znali. Klisza goni kliszę, a od
wykorzystanych schematów aż robi się niedobrze. Film scenariuszowo poległ na
całej linii. Aż czterech scenarzystów nie dało rady przenieść powieść Vince’a
Flynna, aby ta opowieść jakkolwiek angażowała czy emocjonowała. Choć
teoretycznie filmowi niczego nie brakuje, bo mamy tu narwanego młodzieńca,
starego wygę, atrakcyjną agentkę, masę biurokratycznej gadki, sporo akcji zwieńczonych
potężnymi eksplozjami i kolejne fabularne wolty, to „American Assassin” zbyt często nudzi, a
śledzenie historii i tak nie ma żadnego sensu, bo nie dość, że ta jest dziurawa
i zwyczajnie głupia, to twórcy nie potrafili od początku odpowiednio nakreślić stron
konfliktu oraz ich motywacji. Starcie dobrych Amerykanów ze złymi terrorystami
z Bliskiego Wschodu już od dawna nie jest niczym odkrywczym, ale twórcy
najwyraźniej wyszli z założenia, że w dzisiejszych niespokojnych czasach to
wystarczy, aby przyciągnąć ludzi do kina.
Nie lepiej jest z samą akcją. Ani razu żadna ze scen nie
potrafi wywołać poczucia, że film wreszcie dostarcza rozrywki na odpowiednim
poziomie. Reżyser co prawda podejmuje próby przybliżenia swojej produkcji do
tego, co prezentowała sobą seria o Bournie, ale robi to nieudolnie, przez co
akcja gubi się gdzieś między kolejnymi cięciami montażysty. Po genialnych
sekwencjach walk z serii „John Wick” czy nawet niedawno z „Atomic Blonde”,
ciężko ponownie oglądać te same nudne i niedbale wykonane strzelaniny czy pojedynki
na pięści. Wychodzi też wtedy budżetowość filmu, gdzie 33 mln dolarów wystarczyły
w większości na pokrycie gaż dla aktorów i ekipy, co odbiło się na jakości
efektów specjalnych. A trzeba przyznać, że twórcy w końcowych minutach porwali
się z motyką na słońce, tworząc jedną głupotę za drugą, ilustrując to paradą
nieudanego CGI.
Ale „American Assassin” ma dwa niezaprzeczalne plusy:
Michaela Keatona oraz Dylana O’Brien’a. Keaton po raz kolejny daje z siebie
wszystko, dlatego aż żal patrzeć, jak ponownie marnowany jest jego aktorski
talent. Natomiast Dylan O’Brien już w „Więźniu labiryntu” udowodnił, że nadaje
się do ról, gdzie wymagana jest siła fizyczna, zaś po „Żywiole. Deepwater
Horizon” nikt nie powinien mieć wątpliwości, że młody aktor potrafi grać. Może
i nie do końca nadaje się do roli pogrążonego w gniewie i obsesji zemsty, ale O’Brienowi
nie można zarzucić, że nie robi co może, aby dobrze wypaść na ekranie, tym
bardziej na tle Michaela Keatona. Zresztą między panami jest tyle energii i
ekranowej chemii, że z nieskrywaną przyjemnością ogląda się ich wspólne sceny,
które oprócz dodawania dynamiki całej historii, dzięki aktorom są najlepszym co
spotkało ten film.
Oczywiście jak na standardy tej klasy kina nie mogło zabraknąć
równie słabego głównego przeciwnika. Taylor Kitschw roli Ghosta jest na tyle
przerysowany i pozbawiony jakiejkolwiek motywacji i wiarygodności, że idealnie wpasowałby
się do niejednego filmu o superbohaterach czy kolejnej części Bonda. Scenarzyści
nieumiejętnie próbują zarysować jego konflikt ze Stanem Hurleyem, ale ten wątek
zupełnie nie został rozwinięty, a co gorsza, nie ma żadnego wpływu na relacje
Hurleya z jego nowym uczeniem Mitchem Rappem. Tym bardziej szkoda, bo był tu
potencjał na historię o prywatnym odkupieniu, zaufaniu czy nawet męskiej
przyjaźni. Ale chyba zbyt wiele oczekuję od produkcji, która przez prawie 110
minut zupełnie nie rozwija żadnego ze swoich bohaterów.
Twórcy „American Assassin” liczyli na sukces nie mniejszy
niż pierwszego „Johna Wicka”, co wyraźnie sugeruje końcowy cliffhanger. Jednak,
żeby budować nowe uniwersum, już pierwsza część musi reprezentować sobą
odpowiedni poziom. Michael Cuesta i reszta najwyraźniej zapomnęli o wpadce z „Mumią”
i nie wyciągnęli z tej sytuacji żadnych wniosków, przez co „American Assassin”
jawi się raczej jako półprodukt, który można obejrzeć dla dwóch dobrych
głównych ról, ale to film idealnie wpisujący się w atmosferę piątkowego
wieczoru. Obraz nie wymagający, schematyczny, przy którym można usnąć, a i tak
nic się nie straci, o którym zapomina się niedługo po wyjściu z kina.
Ocena: 3/10
foto: materiały prasowe