McImperium - recenzja
czwartek, lutego 09, 2017
Na moje nieszczęście od ostatniego posiłku minęło kilka
godzin gdy wchodziłem na salę kinową. Był to potężny błąd, bo po dwudziestu
paru minutach reklam i zwiastunów miałem rozpocząć oglądanie filmu, który
opowiadał o historii założenia jednej z najbardziej znanych restauracji z
szybkim żarciem na świecie. Wiedziałem, że bez foodpornu się nie obędzie i w
niektórych momentach aż mi ślinka ciekła, kiedy na ekranie pojawiał się
przepysznie wyglądający hamburger. Ale z każdą kolejną minutą mój apetyt coraz
bardziej malał, aż doszło do momentu nagłego obrzydzenia gdy tylko gdzieś kątem
oka ujrzałem złote łuki tworzące literę „M”.
Ray Kroc (Michael Keaton) od ponad pięćdziesięciu lat
bezskutecznie realizuje swój własny amerykański sen. Jeździ więc do
przydrożnych restauracji, aby opchnąć ich właścicielom niesamowitą i jedyną w
swoim rodzaju maszynę do robienia mlecznych shake’ów. Restauracje pomimo
zachęty, której nie powstydziłby się sam Jordan Belfort, nie zapatrują się zbyt
optymistycznie na maszynę, potrafiącą robić do pięciu napojów na raz. Sytuacja
Kroca zmienia się w momencie, gdy lokalna restauracja w niewielkiej
miejscowości w Kalifornii zamawia aż osiem takich maszyn. Zaintrygowany nietypowym
zamówieniem Ray wyrusza osobiście porozmawiać z właścicielami – Dickiem i
Mackiem McDonaldami (Nick Offerman i John Carroll Lynch). To co Kroc zastanie
na miejscu na zawsze odmieni nie tylko jego życie, ale także całej Ameryki, aż
w końcu zrewolucjonizuje sposób stołowania się na całym świecie.
Dick i Mack zbierali doświadczenie przez długie lata, aby
wreszcie opracować skuteczną formułę na serwowanie jedzenia w maksymalnie 30
sekund, zamiast standardowych 30 minut w innych lokalach. Pomniejszono menu do
najchętniej zamawianych pozycji, dzięki czemu klienci doskonale wiedzą co chcą
i to właśnie dostają. Brak stolików i jedzenie wprost z torebki wyeliminowało
zbędne koszty zatrudniania kelnerek czy kupna stolików i krzeseł. Bracia
McDondaldowie doskonale wiedzieli, jak swoje rewolucyjne pomysły przekuć w
kwitnący biznes. Ale jak się wkrótce okazało, byli świetnymi innowatorami, ale
kiepskimi biznesmenami. Tak to już w świecie bywa, że ludzie dzielą się na
wynalazców i osoby, które te pomysły potrafią wykorzystać, aby na sam koniec
pić szampana z najdroższych kryształowych kieliszków.
John Lee Hancock w swoim najnowszym filmie pomija
skomplikowane biznesowe procedury, dlatego też „McImperium” daleko do „Wilka z
Wall Street” czy „Big Short”, chociaż cały czas mowa o międzynarodowym biznesie
zarabiającym rocznie setki milionów dolarów. A szkoda, bo rozwój franczyzy
pokazany jest pobieżnie, prezentując nam już owoce decyzji Kroca, aby wejść z
McDonaldami w spółkę. Przez to produkcja pomija wiele biznesowych wątpliwości,
które cisną się na usta przez cały film. Bo tak naprawdę Hancock powstanie
firmy traktuje po macoszemu, jako pretekst do ukazania walki między zuchwałym i
zachłannym Rayem a zdystansowanymi, bojącymi się kolejnych porażek braćmi
Dickiem i Mackiem.
A walka ta jest zażarta, choć od samego początku wiemy kto
wygra. I można zastanawiać się, czy Kroc przez swoją arogancję dobrze zrobił,
wyrywając lokalną, rodzinną firmę z rąk braci McDonaldów, przywłaszczając sobie
nie tylko franczyzę, ale także nazwę. W jednej z ostatnich scen, Ray pyta
Dicka, czemu inni przedsiębiorcy, którzy znali tajemnicę sukcesu braci, nie
mogli tego powtórzyć we własnych biznesach. Dick w odpowiedzi tłumaczy, że
zakładali własne restauracje, ale żadna nie odniosła sukcesu, na co Kroc
zdradził swojemu byłemu partnerowi, że cała tajemnica tkwi w nazwie marki, bo
„McDonald’s” brzmi po prostu przyjaźnie. Ciężko się z tym nie zgodzić, bo to
był gotowy przepis na sukces, którego bracia McDonaldowie nie chcieli
wykorzystać. Dzisiejszy świat mógłby wyglądać zupełnie inaczej bez Raya Kroca,
bo wcześniej czy później i tak jakaś firma odniosłaby sukces na wydawaniu
szybkiego jedzenia, ale niekoniecznie stałaby się marką na miarę „McDonaldsa”.
Nie rozgrzesza to Kroca, który spełnił wreszcie swój
amerykański sen kosztem spełnienia marzeń innych. Wygórowane ambicje Kroca
doprowadziły go na sam szczyt, szczycąc się założeniem jednej z największych
korporacji na świecie, ale każdy sukces ma swoje ofiary. Tylko pozostaje
pytanie, kto bardziej na tym zyskał. Przeciętny zjadacz hamburgera na nazwisko
Kroca wzruszyłby ramionami i zjadłby kolejną frytkę, za to nazwisko braci
zostało rozsławione na cały świat. Film Johna Lee Hanckocka nie daje prostych
odpowiedzi na te pytania, ale też specjalnie ich nie mnoży. Nie próbuje
usprawiedliwiać działań Knoca, ale z drugiej strony Michael Keaton wykreował na
tyle charyzmatyczną postać, że ciężko go nie polubić, a już tym bardziej nie
usprawiedliwić niektórych jego czynów. Jest zupełnym przeciwieństwie
opieszałych i zasadniczych, wręcz konserwatywnych braci McDonaldów.
Reżyserowi nie wyszły wątki z prywatnego życia Raya,
szczególnie ten z wiecznie wątpiącą w sukces męża żoną Ethel (Laura Dern), za
to nadrabia nieco pojawieniem się seksownej Joany Smith (Linda Cardellini) –
żony właściciela restauracji, z któremu Kroc chce udzielić franczyzy. Za mało
jest również drugiej strony konfliktu, czyli opieszałych i konserwatywnych
braci McDonaldów. Pojawiają się wyłącznie jako kontrapunkt dla kolejnych
rewolucyjnych działań Raya, stanowiąc opozycję do każdej zmiany.
Idąc na „McImperium” musicie liczyć się z tym, że co prawda
nie otrzymacie hamburgera za 3,50 zł, ale też nie macie co liczyć na wykwintne
danie w trzygwiazdkowej restauracji. To skrojony na miarę film ukazujący kawał
ważnej historii kapitalistycznej Ameryki, przedstawionej niestety w pigułce.
Ale całość rekompensuje doskonały w swojej roli Michael Keaton. Tylko po
seansie jakoś nie bardzo chce się stanąć w kolejce po powiększony zestaw w
restauracji z żółtym logiem w kształcie litery „M”.
Ocena: 6/10
foto: materiały prasowe
0 komentarze